Jakub Szczepański, Interia: Chociaż prowadzi pan swój biznes w Nigerii, odwiedza pan Sejm, bywa w Łodzi. Jak dzisiaj wyglądają pańskie relacje z Polską? John Godson, były poseł PO: - Chociaż nie ma mnie obecnie w kraju, jestem na stałe związany z Polską. Mam również dobre relacje z ambasadą. Do czasu epidemii COVID-19 bywałem w Polsce co drugi miesiąc. Od tamtej pory pojawiam się rzadziej, ale na bieżąco śledzę wydarzenia na polskiej scenie politycznej. Przyznał pan, że w Nigerii na kampanię trzeba wydać nawet siedem milionów złotych. W Polsce o wiele mniej. Z czego to wynika? - W Afryce jest dużo drożej niż w Polsce. Niestety, zarówno w Nigerii jak i w Stanach Zjednoczonych nie ma ograniczeń finansowych, a jeżeli są, to nikt ich nie respektuje. Oczywiście wszystko rozbija się o wydatki niezbędne podczas kampanii. Co więcej, w Nigerii wyborcy oczekują prezentów od kandydatów - nie tylko podarunków, ale także pieniędzy oraz różnych działań. Dlatego jest bardzo, bardzo drogo. Pierwsza kampania w Polsce, kiedy startował pan do Sejmu z 19. miejsca, kosztowała pana 1000 zł. Ile trzeba wydać dzisiaj, żeby trafić do parlamentu? - Podczas moich drugich wyborów do Sejmu z 2011 r., dostałem do wydatkowania 16 tys. zł. Wydałem 12 tys. zł, a resztę oddałem innemu kandydatowi na liście. Kiedy startowałem z list PSL w 2015 r., wydałem ok. 30 tys. zł. Nie znam dzisiejszych realiów, ale w mojej opinii wszystko zależy od miejsca na liście i limitów wydatkowania dla poszczególnych ugrupowań. Sądzę, że podstawą dobrej kampanii w Polsce nie są pieniądze. Potrzeba znanego nazwiska i renomy, wtedy nie trzeba dużych środków. Jak pan widzi wspólną listę opozycji: PSL, PO, Nowej Lewicy, Polski 2050? - Nie ma co ukrywać, z badań socjologicznych wynika, że Polska dzieli się na konserwatywną prawicę i bardziej oświeconych, otwartych wyborców. Jednym z powodów dotychczasowych zwycięstw PiS była wspólna lista Zjednoczonej Prawicy. Na pewno trudno zebrać w ten sposób partie, które pan wymienił. Za duże różnice? - Pewnie byłoby lepiej, żeby PO wystartowała wspólnie z PSL i Szymonem Hołownią. Ich wrażliwości, przekonania światopoglądowe są zbliżone. Z kolei Nowa Lewica z Robertem Biedroniem, Włodzimierzem Czarzastym mogą stworzyć inny blok. Wrzucenie wszystkich do jednego worka może działać negatywnie na wyborców, którzy nie identyfikują się ze skrajną lewicą. Nie wierzy pan w alians progresywnej lewicy i liberałów? - Mam swój pogląd na ten temat, ale ostateczne decyzje podejmą liderzy poszczególnych partii. Oczywiście blok wyborczy daje pewną premię za zjednoczenie. Tylko ono musiałoby być bardzo luźne, przygotowane precyzyjnie, dla celów wyborczych. Zachowanie odrębności poszczególnych ugrupowań jest istotne. Szczególnie dla wyborców. Czy taka koalicja na potrzeby wyborcze ma rację bytu po ewentualnie wygranych wyborach? - Z doświadczenia wiem, że poszanowanie różnorodności jest bardzo ważne. Sam wstępowałem do Platformy jako ugrupowania, które szanowało rozbieżne poglądy. Kiedy zaczęto wprowadzać dyscyplinę w sprawach światopoglądowych, pojawił się zgrzyt. Dlatego z PO odeszło wielu konserwatystów. Słowem: jeżeli wspólny blok ma mieć rację bytu, trzeba ustalić minimum zbieżności. W innych sprawach powinni głosować zgodnie ze swoim sumieniem. Inaczej się nie uda. Uważa pan, że powrót Donalda Tuska zmienił coś w polskiej polityce? - Przede wszystkim, Donald Tusk jest wciąż sprawnym politykiem z ogromnym doświadczeniem, zarówno krajowym jak i europejskim. Wyrzucanie kogoś takiego z życia publicznego byłoby niesprawiedliwe. Po drugie, Tusk ma zarówno gorących zwolenników jak i przeciwników. Na pewno jest szanowany w samej PO i potrafi dotrzeć do zwykłych ludzi, co robi przez ostatnie miesiące. Trudno jednak powiedzieć, czy wyborcy to kupią. Jak pan ocenia dotychczasową politykę PiS? - Jestem konserwatywny, ale moja postawa jest różna od tej, którą prezentuje PiS. Uważam się za osobę bardziej otwartą, wierzę w tolerancję: akceptację oraz pozwalanie innym na to, żeby byli tym, kim chcą. Bez żadnego osądzania czy potępiania. Daleko mi do konserwatyzmu pełnego zawiści. Na pewno Jarosław Kaczyński jest sprawnym politykiem i strategiem. Nie wiem czy pozwoli to na wygranie kolejnej kadencji. Co się panu podoba w wydaniu partii Jarosława Kaczyńskiego? - Bardzo dobrze, że wprowadzili program 500 plus, projekty pomagające najuboższym, rodzinom. Polityka socjalna to mocna strona PiS. Gorzej jeśli chodzi o majstrowanie przy sądach czy psucie reputacji Polski w Unii Europejskiej. A zaostrzenie ustawy aborcyjnej? Popiera pan czy jest przeciw? - Nikt nie powinien naruszać kompromisu aborcyjnego, który udało się wypracować. Nie popierałem aborcji eugenicznej, ale niemal całkowity zakaz zachęca do turystyki aborcyjnej. Przecież większość Polek może wyjechać do innego kraju Unii Europejskiej i wykonać zabieg. Zaostrzanie prawa nie było dobre. Kończył pan przygodę z polską polityką w obrębie PSL. Jakie ugrupowanie byłoby dla pana najbardziej interesujące dzisiaj? - Nie należałem do ludowców jako ugrupowania. Należałem do klubu parlamentarnego, ale ze wszystkich partii, w których dotychczas byłem: PO, Polsce Razem oraz PSL chyba najlepiej czułem się wśród ludowców. Jak wiadomo, to partia małych miejscowości i obszarów wiejskich, dlatego w dużym mieście jak Łódź, brakowało jej wyborców. Na pewno blisko mi do poglądów Władysława Kosiniaka-Kamysza, Szymona Hołowni. Platforma była w porządku. Do czasu. Wprowadzanie przymusu w sprawach, w których nawet konstytucja gwarantuje wolność sumienia i wyznania, nie jest w porządku. To jedyne, co mi się nie podobało. W partii Tuska cały czas mam przyjaciół, kolegów i koleżanki. Kogo widziałby pan w fotelu premiera po jesiennych wyborach? - Donald Tusk był już premierem. Dałbym szansę dwóm osobom: szefowi PSL lub Polski 2050. To młodzi ludzie, którym można dać szansę. Lidera PO widziałbym w fotelu prezydenta, choć wiem, że ma swego rodzaju traumę czy awersję po przegranej z 2005 r. Jaka rola byłaby zatem dobra dla Donalda Tuska? - Widziałbym go trochę na miejscu Jarosława Kaczyńskiego. Jako człowieka, który zarządza partią w cieniu. Przecież Tusk osiągnął już wszystko w polityce jako premier i przewodniczący Rady Europejskiej. Byłoby dobrze, gdyby dał szansę młodszemu pokoleniu. Tacy ludzie jak Rafał Trzaskowski też muszą nabierać doświadczenia, żeby mogli później dobrze służyć ludziom. Jakub Szczepański *** John Godson jest polskim politykiem nigeryjskiego pochodzenia. Do Polski przyjechał w 1993 r., był pastorem Kościoła Bożego w Chrystusie. Karierę rozpoczynał od mandatu łódzkiego radnego z ramienia Platformy Obywatelskiej. W 2010 r. objął mandatem poselski, a tym samym został pierwszym czarnoskórym parlamentarzystą w Polsce. Partię Donalda Tuska opuścił w 2013 r., kiedy związał się z Polską Razem Jarosława Gowina. Pod koniec VII kadencji Sejmu związał się z ludowcami. Później, bez skutku, próbował jeszcze zawalczyć o miejsce w parlamencie z list PSL. Po zakończeniu kariery politycznej w Polsce wrócił do rodzinnej Nigerii. Prowadzi własny biznes o nazwie "Pilgrim Ranch", gdzie hoduje bydło, świnie, kozy czy uprawia nerkowce. W ostatnim czasie próbował zostać prezydentem Nigerii i walczył o mandat senatora. Chociaż mu się nie udało, jeszcze kilka lat temu czasopismo "New African Magazine" umiejscowiło go w gronie 100 najbardziej wpływowych ludzi w Afryce.