Swoje podsumowanie spotkania rządu polskiego z rządem niemieckim w Warszawie zacznę od końca. W komentarzach najwięcej miejsca zajmowało stanowisko obu stron w sprawie ewentualnej wypłaty niemieckich reparacji wojennych dla Polski. Poprzedni polski rząd wycenił niemieckie winy wobec nas na ponad 6 bilionów złotych. Kanclerz Olaf Scholz oznajmił podczas dwóch konferencji prasowych, że ta sprawa jest prawnie zamknięta. Stojący obok Donald Tusk poparł ten pogląd zapewniając, że "kanclerz ma argumenty". Nieprawdy polskiego premiera Tusk miał świadomość, że takie zachowanie wielu Polakom się nie spodoba. Opozycyjna prawica grzała krytykę dzień i noc mówiąc czy pisząc o kapitulacji lub katastrofie. Rezygnacja rządu PRL z reparacji w roku 1953 miała postać prasowego komunikatu. Nie ma żadnej umowy, żadnego dokumentu. Premier spróbował więc zmierzyć się z tym wyzwaniem "po Tuskowemu". Tak napisał na platformie X: "Pisowska minister Fotyga podpisała dokument o zrzeczeniu się przez Polskę reparacji, nasz rząd załatwia z Niemcami zadośćuczynienie". Dalej wyliczał kolejne swoje przewagi nad PiS: "Morawiecki wpisał do KPO podatek od diesli, my załatwiliśmy z Komisją jego usunięcie. Zielony Ład, migranci, ukraińskie zboże - zawsze to samo (...) Oni psują, zrzucają na innych odpowiedzialność, tupią nóżkami i stroją patriotyczne miny, my naprawiamy, co się da. A niektórzy wciąż dają się na to nabierać". Tyle że pierwszy punkt wyliczanki to nieprawda. Ciekawe, ale to portal przejętej przez nową koalicję TVP Info napisał o tym jako pierwszy. W roku 2006 szefowa MSZ w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Anna Fotyga była pytana o realność polskich roszczeń do niemieckich wojennych odszkodowań przez jednego z posłów w Sejmie. Powiedziała, że przeważa stanowisko, jakoby sprawa była zamknięta. Ale dodała, że są też inne poglądy, i że ta kontrowersja może trwać nadal. Niczego nie podpisywała. Tusk padł prawdopodobnie ofiarą swojej wiary w Romana Giertycha, który informację o rzekomej zgodzie Fotygi wrzucił wcześniej na tę samą platformę X. Ale w końcu skoro polski premier był w stanie twierdzić wiele razy, że PiS był zawsze formacją prorosyjską, to przyzwyczaił nas do nieprawd, którymi zasypuje publiczność czasem po kilka razy w tygodniu. Jedna więcej, jedna mniej. Taka jest poetyka narracji tego polityka. Ja sam do pomysłu PiS, aby prowadzić międzynarodową kampanię wzywającą Niemcy do wypłaty tych przeszło sześciu bilionów, miałem stosunek ambiwalentny. Wizja spełnienia tej iluzji jawiła mi się jako coś fantastycznego. Czy warto dla niej podsycać permanentną zimną wojnę z naszym sojusznikiem - w ramach NATO i w ramach Unii, pytałem. Iluzji na dokładkę utrwalającej w Polakach jakieś obsesyjne pielęgnowanie własnych krzywd. Z drugiej strony było w tej kampanii coś racjonalnego. Mogła ona przypomnieć światu o najnowszej historii tłumacząc, skąd wieloletnie zapóźnienia cywilizacyjne Polaków. Niekoniecznie tylko z powodu "polnische Wirtschaft" - tym określeniem Niemcy wyśmiewali naszą gospodarczą nieudolność. Także z powodu dramatyzmu polskiej historii. Dodatkowo zaś podsycanie napięcia wokół niemieckich win mogło prowadzić do targów. W miejsce owych sześciu bilionów mogliśmy dostać hojną ofertę. Na dokładkę ja mogłem sobie myśleć o reparacyjnej gorączce co bądź. Ważne, jakie stanowisko zajmował Donald Tusk wraz z Platformą Obywatelską. Także jakie stanowisko miały inne partie nowej koalicji, choć to akurat ma mniejsze znaczenie. Grę z Niemcami Tusk prowadzi samodzielnie. 10 września 2004 roku Sejm RP podjął w tej sprawie uchwałę - rządził wtedy posteseldowski rząd Marka Belki. Napisano w niej, że Polska "nie otrzymała dotychczas należnej rekompensaty finansowej i reparacji wojennych za olbrzymie zniszczenia oraz straty materialne i niematerialne wywołane przez niemiecką agresję, okupację, ludobójstwo i utratę niepodległości przez Polskę". I dalej: "Sejm RP wzywa rząd do podjęcia stosowanych działań w tej materii wobec rządu Republiki Federalnej Niemiec". Uchwałę przyjęto przy jednym głosie wstrzymującym się. Tusk był "za" wraz z całym swoim klubem. Minęło od tego czasu sporo lat. Polityk mógł zmienić zdanie. Ale 14 września 2022 roku polski Sejm znowu zajmował się tematem. Tym razem w następstwie inicjatywy reparacyjnej pisowskiego rządu. Tuska w parlamencie nie było, ale był już liderem swojego obozu, który powrócił z Zachodu i objął tam rząd dusz. Co tym razem przegłosowano? "Sejm Rzeczypospolitej Polskiej oświadcza, że należycie reprezentowane państwo polskie nigdy nie zrzekło się roszczeń wobec państwa niemieckiego. Twierdzenie, że roszczenia te zostały prawomocnie wycofane lub przedawnione, nie ma żadnych podstaw - ani moralnych, ani prawnych. Krzywda milionów Polaków krzyczeć będzie, dopóki nie zostanie sprawiedliwie naprawiona" - to fragment nowego tekstu. Przyjętego 418 głosami przeciw 4 przy 15 wstrzymujących się, z poparciem niemal całej Koalicji Obywatelskiej. Czy to do niczego nie zobowiązywało? Uważam, że tak. Nawet, jeśli przyzwyczailiśmy się do wyjątkowej łatwości porzucania własnych słów i stanowisk przez tego lidera. Który, jeśli za coś krytykował PiS w tej sprawie, to za brak skuteczności. Może naturalnie twierdzić, że przecież w tej drugiej uchwale na wniosek posła PSL Władysława Teofila Bartoszewskiego słowo "reparacje" zmieniono na "zadośćuczynienie" uznając ten cel za bardziej realistyczny. W swoim najnowszym tweecie Tusk pochwalił się, że załatwił jakieś "zadośćuczynienie". Czy istotnie dostał od Scholza obietnicę na miarę tamtej tragedii? Mizeria niemieckich obietnic Niemiecki kanclerz po deklaracjach o "bezmiarze niemieckiej winy" obiecał budowę w Berlinie pomnika polskich ofiar oraz stworzenie Domu Polsko-Niemieckiego, gdzie ma być upamiętniana i roztrząsana historia wojennych zbrodni na Polakach. Prof. Zdzisław Krasnodębski, były europoseł PiS, zacytował na platformie X pewnego niemieckiego publicystę. Nie dość, że ich zaatakowaliśmy i mordowaliśmy, to teraz jeszcze będziemy dyktować Polakom, co mają o tym myśleć, taki był sens zgryźliwej opinii owego Niemca. Można oczywiście kontrargumentować. Dla Niemców zbrodnie czasów II wojny światowej to przede wszystkim Holocaust, czasem jeszcze mordy na obywatelach Związku Sowieckiego. To jest upamiętnione w Berlinie od lat. Teraz próbuje się dodać do tego informacje o zabijanych Polakach, o których Niemcy na ogół nie wiedzą. Choćby o Powstaniu Warszawskim, które nasi sąsiedzi jak cały Zachód mylą z powstaniem w warszawskim getcie. A jeśli o Powstaniu, to także o zniszczeniu Warszawy. Z tego punktu widzenia ta zapowiedź ma jakiś dziejowy sens. Prawda, ma sens, ale jest zarazem szokująco tania. I tu dochodzimy do drugiej części obietnic niemieckiego kanclerza. Scholz obiecał, że "Niemcy będą się starały zapewnić zadośćuczynienie ofiarom tamtej wojny". Przed przyjazdem niemieckich oficjeli krążyły informacje, powtarzane przez polskie media, że pojawią się jakieś sumy i inne konkrety. Nic takiego się nie stało. "Starania" mają być podjęte w 85 lat po wybuchu i 79 lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Ile miesięcy czy lat potrwają? Ludzi w jakim wieku i w jakiej kondycji mają dotyczyć? To dziennikarz niemieckiego "Süddeutsche Zeitung" upomniał się na konferencji obu liderów o konkrety nieobecne w wypowiedziach kanclerza. Liczbę "ocalonych" pytający ocenił na 40 tysięcy, ale też zaapelował o pośpiech. Olaf Scholz odpowiedział, że nie bardzo rozumie pytanie. A polski premier? On powiedział, że "nie czuje się rozczarowany dobrym gestem kanclerza". Zastosował przy tym oryginalną logikę. Nie ma takich pieniędzy, które mogłyby zadośćuczynić za okropności tamtej wojny. A skoro tak, nie ma sensu upominać się o cokolwiek. Nie wzywam Tuska do arogancji czy agresji, ale miał okazję wyjaśnić publicznie szefowi niemieckiego rządu, niechby i bardzo dyplomatycznym językiem, że pośpiech i hojność byłyby uzasadnione. Nie skorzystał z niej. Po raz kolejny potwierdzając schemat polityka uległego wobec Berlina. Sam sobie z tego schematu chwilami dworuje, ogłaszając się ekspertem od przyjaźni polsko-niemieckiej. Ale tym razem nie widzę w tym niczego zabawnego. Politycy prawicy zaatakowali go także za coś innego. Jeszcze przed wizytą niemieckiej ekipy Tusk zamieścił w sieci wpis. "Dziś Europa potrzebuje silnego przywództwa i wspólnego stanowiska w kwestiach bezpieczeństwa". Podczas drugiej konferencji prasowej opisał Niemcy jako "wiodące państwo w kwestiach polskiego i europejskiego bezpieczeństwa". Kontrastowało to z niedawnym szczytem Unii Europejskiej. To "Frankfurter Algemeine Zeitung" pisał wtedy, że Scholz torpedował tam pomysły rządu polskiego i rządów krajów bałtyckich na wspólne inicjatywy obronne Unii. To co ostatecznie zapisano było rozwodnioną wersją tego o co starał się Tusk. Zarazem ludzie polskiej prawicy w opowieściach o polsko-niemieckiej współpracy wojskowej upatrują wciąż zamysł jakiejś oddzielnej europejskiej polityki obronnej, marginalizującej NATO. Były minister obrony Jan Parys stwierdził nawet, że Scholz, socjaldemokrata i gorliwy zwolennik federalnej Europy, przyjechał do Polski po to, aby ostatecznie rozbić obronną współpracę Polski z USA. Może tak być, ale na razie znamy tylko poszlaki. Tusk podkreślał wagę polityki transatlantyckiej, a Scholz dość blado, ale jednak mu przytakiwał. Nie pojawił się wątek oddzielnej europejskiej armii, choć mówiono o europejskich inicjatywach obronnych, choćby wspólnej obrony powietrznej. Tusk posunął się nawet do miękkiego nawoływania "naszych przyjaciół z Niemiec", aby wydawali więcej na wojsko. Czy korzyści z tej spisanej w punktach współpracy warte były faktycznego wyrzeczenia się już nie tylko reparacji, ale i obfitszego zadośćuczynienia ostatnim ofiarom wojny? Ja tak nie uważam. I nawet posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska wyraziła tym razem dosadnie rozczarowanie obietnicami niemieckiego kanclerza i biernością Tuska w tej kwestii. Co o tym powiedzą Polacy? Piotr Zaremba