- Lista lektur była gigantyczna i niestety nieczytana. Były pewne pomysły indoktrynacyjne, na przykład w ostatnich latach powkładano poezję niejakiego Rymkiewicza. Eksperci bardzo rekomendowali usunięcie. Podpisałam dokument, gdzie pan Rymkiewicz czy pan Dukaj się nie pojawiają - powiedziała szefowa Ministerstwa Edukacji Narodowej Barbara Nowacka. Kiedy to przeczytałem po raz pierwszy na jakimś portalu, byłem przekonany, że to fejk. Ale kiedy powtarzały to media coraz bardziej miarodajne, zrozumiałem, że to wierny zapis słów ważnej postaci tego rządu. Która odpowiada za edukację młodych Polaków. Lektur jak najmniej! Ta uwaga była właściwie dygresją. Barbara Nowacka ogłaszała ostateczne zamknięcie listy lektur. Propozycje zgłoszono w lutym, potem trwały kilkumiesięczne konsultacje, teraz mamy ich efekt. Podstawowym założeniem była redukcja tytułów, żeby uczniowie nie musieli czytać za wiele. Jest to zgodne skądinąd z trendami w całym cywilizowanym świecie. Reguła "easy to read" nakazuje zadawanie do czytanie tylko tego co łatwe, przystępne i nie zanadto staroświeckie, bo przecież wysiłek zniechęci uczniów do czytania czegokolwiek. Przy okazji ofiarą cięć padło wiele tytułów związanych z polskością, z tradycją, z patriotyzmem, więc konserwatyści oskarżyli MEN pod kierunkiem polityczki lewicowego skrzydła Koalicji Obywatelskiej, że walczy z wartościami. Były jednak cięcia związane tylko z owym ułatwianiem życia. Jeśli pozbyto się przykładowo "Romea i Julii" Williama Szekspira, którą to sztukę o miłości wciąż w anglosaskich szkołach grywają uczniowie, to wręcz trudno to racjonalnie objaśniać. Ułatwianie życia zmienia się w kreowanie intelektualnej i emocjonalnej pustki. Nie każdej zmianie się sprzeciwiałem. Dodanie większej liczby tytułów współczesnych uważam wręcz za pożądane, nawet kosztem kawałka tradycji. Rzecz w tym, że takie pozycje trafiły przeważnie na listę lektur "uzupełniających". Miało być przede wszystkim MNIEJ - to podstawowa wytyczna. Zarazem niektóre decyzje MEN o utrzymaniu tytułów zagrożonych anihilacją, mogą być podejrzane o błahe lub zgoła śmieszne przyczyny. Paść ofiarą mieli "Chłopi" Władysława Reymonta. Więc krytycy dalejże tłumaczyć pani polityczce, że powstał przecież film zauważony na Zachodzie. Podziałało, choć "Chłopi" będą czytani tylko w fragmentach. Jarosława Marka Rymkiewicza i Jacka Dukaja można było się pozbyć dyskretnie wraz z całą resztą autorów "zbyt trudnych". Pani minister, coraz częściej tytułowana ministrą, nie darowała sobie jednak tej dygresji. Musiała się pochwalić swoją satysfakcją. Mającą, co oczywiste, zabarwienie polityczne. Jakby ktoś miał wątpliwości, wkrótce przyszło dodatkowe wyjaśnienie - w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim. - Miałam nieszczęście przeczytać utwór pana Rymkiewicza o katastrofie smoleńskiej i tak, nie mam dobrego zdania o takiej formule twórczości, doceniając wcześniejsze dokonania - oznajmiła Nowacka w Radiu Zet. Uwaga o "wcześniejszych dokonaniach" została chyba dodana po to, żeby jej autorka nie wyszła na kompletną ignorantkę. Z pierwszej wypowiedzi można było odnieść wrażenie, że o obu usuwanych autorach ma bardzo mgliste pojęcie. Po co Rymkiewicz? Powodem jest wiersz "o Smoleńsku". Ale przecież w programie podstawowym dla liceów był jakiś wiersz wybrany przez nauczyciela. Nowacka pewnie tego nie wie, ale utwory Rymkiewicza pojawiały się w programach języka polskiego jeszcze w PRL-u. Już wtedy był uznanym polskim pisarzem. Z kolei w programie rozszerzonym dla liceów był jakiś esej Rymkiewicza. Mogło to być złowrogie "Kinderszenem" albo jeszcze bardziej kontrowersyjne "Wieszanie". Dobry nauczyciel mógłby animować ciekawą dyskusję w klasie, niekoniecznie nawet wygraną przez ten rodzaj literatury. Ale przecież można było wybrać esej o Aleksandrze Fredrze albo Juliuszu Słowackim. To teksty sprzed lat, Rymkiewicz był wówczas całkiem kimś innym, na pewno nie mrocznym prorokiem dla części prawicy. Trochę kontestował romantyzm, trochę się nim bawił. Choć czuł jego ducha jak mało kto. Sam nie jestem entuzjastą tych jego końcowych proroctw. Uważam, że wiódł prawicowców na manowce, z jednej strony wysławiając polski bezwład ("Samuel Zborowski"), z drugiej nasycając myśl konserwatywną fascynacją przemocą, na pewno z ducha mało chrześcijańską. Ale był zarazem mistrzem słowa, do kilku epok wniósł coś ważnego i niepowtarzalnego. Czy polscy uczniowie będą ubożsi, nie dowiadując się o tym? Może i nie. Tyle że z wypowiedzi Nowackiej wynikało, że jedynym motywem wygumkowania autora jest mały polityczny odwet. Już nawet nie pytam, po co było się chwalić wyrzuceniem "Katedry" ze zbioru "W kraju niewiernych" Jacka Dukaja, autora wszak żyjącego. Początkowo eksperci MEN chcieli go tylko przesunąć ze zbioru "podstawowego" do "rozszerzonego". Myślę, że zdecydował tu jakiś donos. Może ktoś z radykalnych progresistów zauważył, że pisarz stanął w obronie Jacka Piekary, kiedy ten uwikłał się w spór ze środowiskiem LGBT (on z kolei bronił opowiadania Jacka Komudy). Ot, solidarność twórców fantastyki. Na taką zbrodniomyśl nie ma miejsca w idealnym świecie politpoprawnej Barbary Nowackiej. Nie wiem, czy wcześniej w ogóle wiedziała o istnieniu grubych i mądrych książek Dukaja. No ale skoro jej wzrok padł na autora, nie mogło się skończyć dobrze. Iluzja ministra Czarnka Daria Chibner zauważa w "Rzeczpospolitej", że jak zmienia się władza, zmienia się lista lektur. Prawda. Nadgorliwość ministra Przemysława Czarnka polegała na przekonaniu, że dosypanie do listy Karola Wojtyły czy Zofii Kossak Szczuckiej zmieni ideowo polską młodzież. To iluzja. Zwrócę jednak uwagę, że Czarnek owszem ręcznie sterował listami lektur, ale pomijanych autorów nie atakował. Nie robił tego chyba żaden z ministrów edukacji przed Nowacką. To są nowe standardy. Trudno nie mieć skojarzeń z dawno minionymi epokami. Pani ministra pasowałaby do z dawna zapomnianych ideologicznych frontów. W internecie spotkałem także wypowiedzi radykalnych postępowców protestujących przeciw takiej obcesowości władzy (choćby Jacka Leociaka). Ale wątpliwe, aby ona je zauważyła. Jej wystarczyć będzie cielęcy zachwyt "Newsweeka" kolejnym uderzeniem w okropną prawicę. "Niejaki Rymkiewicz" przylgnie teraz do jej nazwiska. Możliwe, że za kilka lat będzie pamiętana głównie z tego aroganckiego popisu. A może też nadejść taki moment, że o niej kompletnie zapomną. Wierzę, że będą wtedy istnieli ludzie czytający, choćby z czystej ciekawości, Jarosława Marka Rymkiewicza. Piotr Zaremba