Ale po kolei. Dlaczego nie rozmawiamy o ważnych sprawach? Dlaczego możemy być mądrzy nie przed szkodą? Powodów jest więcej niż jeden, ale warto może zwrócić uwagę na semantyczną anarchię w Polsce. Trwa permanentne odwracanie znaczeń. Oto w Polsce w latach 2015-2023 przykłady ewidentnego łamania konstytucji nazywano "przywracaniem praworządności". I odwrotnie: dziś próby przywracania praworządności nazywa się "łamaniem prawa". Z polityków, którzy nadużyli władzy w stopniu uzasadniającym orzeczenie kary więzienia, obecnie robi się "ofiary", nawet "więźniów politycznych". Odwracanie wektorów znaczeń terminów ze słownika polityki nie ma żadnych granic przyzwoitości. Zwolennicy maksymalnej suwerenności, którzy krytykowali liberalny Zachód jako śmiertelnego wroga, dziś, gdy odsuwa się ich od władzy, bez mrugnięcia okiem apelują o wsparcie Zachodu przeciwko "opresji", "niszczeniu demokracji" itd. Na płaszczyźnie politycznej nie jest to niezrozumiałe. Partie polityczne mają obowiązek rywalizowania między sobą, nawet ostro. Metody oraz słownik dostosowują do lokalnej kultury. Jeśli w danym społeczeństwie jest wysoki poziom akceptacji dla przemocy, politycy uznają za stosowne okładać się pięściami. Jeśli dążenie do politycznego kompromisu nie jest racją stanu, wówczas można bez zahamowań drzeć koty. Jeśli praworządność na co dzień wydaje się bajeczką dla naiwnych, prawnicy będą ochoczo wykazywać gotowość do traktowania prawa z instrumentalnym cynizmem. Tak czy inaczej, spór się zaostrza. Wymiana ciosów jest realna. Ostatecznie trudno zauważyć cokolwiek poza granicami własnego kraju. Można odnieść wrażenie, że "za komuny" daleko bardziej zdawaliśmy sobie sprawę ze znaczenia polityki międzynarodowej dla naszego losu. Koniec wojny w 24 godziny? Tymczasem za Oceanem Donald Trump idzie po władzę. Polityk ogłosił, że zakończy wojnę w Ukrainie w 24 godziny. To bufonada. Niemniej pokazuje możliwy kierunek działań. Wystarczy przecież kierować się sondażami amerykańskimi, w których niechęć do wojny jest nadto wyraźna, aby zwinąć lub znacznie ograniczyć pomoc finansową, dzięki której Ukraina w ogóle daje radę opierać się Rosji. Jak wiadomo, główną cechą polityki Trumpa była nieprzewidywalność. Być może Waszyngton pod jego rządami zaskoczy nas pozytywnie. Być może zaskoczy nas negatywnie. Stawką owej zagadki jest niepodległość Ukrainy i nasze bezpieczeństwo. Rozwibrowanie Waszyngtonu w oczywisty sposób będzie przekładać się na realne gwarancje NATO. W międzyczasie wesoły tłum przeciwników Unii Europejskiej szykuje się do wyborów do Parlamentu Europejskiego. We Francji czy Niemczech notowania mają znakomite. Bywa, że niska frekwencja weryfikuje sondażowe sukcesy, niemniej przychylna dla skrajnej prawicy tendencja się utrzymuje od dawna. Przyciągają zwolenników rozmaitymi hasłami antyimigracyjnymi, przy czym ostatnio w naprawdę ostrej retoryce na czoło wybija się niemieckie AfD. Czasem niektórzy rodacy sądzą, że w owej retoryce nie chodzi o nas. To naiwność. Niechęć tubylców do imigrantów obejmuje także przybyszów z Polski, czego zresztą wymownym dowodem była kampania zwolenników brexitu. W gruncie rzeczy nasza dobra koniunktura międzynarodowa wiązała się z modą na solidarność z krajami postkomunistycznymi. Pragmatycy dodawali, że to się wszystkim opłaci. I opłaciło. Jednak nie każdy kieruje się racjonalną makrokalkulacją. I zapewne trend, który obejmie Stary Kontynent, będzie narodowy egoizm. Nigdy dość podkreślać, że polskie spory - odwrócone plecami do świata - w dużej mierze są jazdą na gapę: sprzyja nam koniunktura, w której możemy po prostu bardziej skupić się na tym, jak uprzykrzyć życie okropnemu rodakowi. Upadek Zachodu po raz kolejny Wreszcie na Zachodzie triumfuje "kolapsologia". Wieszczenie upadku w najnowszej odsłonie sprzedaje się bardzo dobrze. Wideopodcasty i nakłady książek pikują. We Francji hula książka Emmanuela Todda, który kiedyś na podstawie danych przepowiedział rozpad Związku Radzieckiego. Dzieło uznano za profetyczne. Obecnie ten intelektualista wykłada na stół tabele cyfr, aby dowodzić nieuchronnego kolapsu Stanów Zjednoczonych (i innych krajów Zachodu). Co mamy w owym złowieszczym menu? Rozpad protestanckiej kultury politycznej. Kryzys wartości. Pat demograficzny i bezradność wobec migracji. Upadek edukacji. Potępienie bezmyślnego militaryzmu Waszyngtonu. Wszystko to odbywa się przy wykazywaniu przez autora z Paryża daleko idącego zrozumienia dla postawy Rosji i Chin. Na wszelki wypadek Todd dodaje, że on tylko przytacza dane. W pierwszej chwili owa "kolapsologia" może współbrzmieć z polską skłonnością do narzekania oraz spodziewania się jak najgorszego scenariusza wydarzeń. Jednak po lekturze jasne staje się, jak ważnym elementem intelektualnej układanki jest tęsknota za porządkiem lat 1945-1989. Czasy z żelazną kurtyną wydają się znów pociągające. Wtedy "było lepiej"... Cóż, komu było lepiej, temu było lepiej. Trudno nad Wisłą podzielać melancholię znad Sekwany do realiów Polski czasów stanu wojennego. Podobnie jak trudno przychodzi nam zrozumienie miłości dla równowagi wielkich imperiów. Wszystko to odbywa się zawsze czyimś kosztem, w tym wypadku kosztem prawa małych i średnich narodów do samostanowienia. Polska, Ukraina, Białoruś... Jaka to różnica? Ostatecznie wnioski nas prowadzą do stwierdzenia, że ludy Europy Środkowo-Wschodniej stanowią część strefy wpływów Moskwy. Rozszerzenie NATO i Unii Europejskiej wydaje się takim autorom chwilowym zaburzeniem równowagi sił. Nic dziwnego, że w tej wersji geopolitycznego realizmu nie ma lub mało jest miejsca, np. na prawa człowieka. Rozmowy z rodzinami ofiar wojny wydają się "nierealistycznym" zawracaniem głowy. Trudno powiedzieć, dlaczego bardziej realistyczne mają być abstrakcyjne rozważania o geopolityce od cierpienia osoby, która w styczniu 2024 straciła bliską osobę w wyniku ataku rosyjskiego drona. Tak oto pochwała stabilności pomiędzy imperiami odbywa się bez względu na ustrój polityczny i bez oglądania się na małe i średnie kraje. Autorytarna Rosja z mordami politycznymi jawi się jako równie dobra lub równie zła jak USA. Ostrzeżenia z Warszawy, Kijowa czy Tallinna przed imperializmem Moskwy znów można zlekceważyć jako "rusofobię". Warto uważnie badać drugie dno wieści o upadku Zachodu płynących z Zachodu. Oczywiście, jeśli tylko uda nam się choć na moment, wynurzyć głowę poza polskie spory. Jarosław Kuisz