Oczywiście mamy pozornie utrzymany w tym tonie bełkot "symetrystów" bądź autentycznych poczciwców, którzy doradzają Donaldowi Tuskowi i Andrzejowi Dudzie po mediach: "pogódźcie się, po co niepotrzebny konflikt", po czym - w zależności od swoich sympatii - odpowiedzialnością za ów "niepotrzebny konflikt" obciążają albo jedną, albo drugą stronę. Akurat w przypadku "symetrystów" i autentycznych poczciwców pretensje są zwykle kierowane do Tuska. On jest tym "brutalem", gdyż Duda (szczególnie na tle Kaczyńskiego) często postrzegany był jako gołąbek czy może kiwi pokoju. W rzeczywistości konflikt (lub co najmniej napięcie) pomiędzy dwoma ośrodkami władzy wykonawczej jest wpisany zarówno w polską konstytucję, jak też w logikę polskiego życia politycznego. Chodzi jedynie o to, jak obie strony będą tym konfliktem zarządzać. Mniej czy bardziej rozsądnie, mniej czy bardziej niebezpiecznie dla Polski, która - szczególnie w przypadku zmiany lokatora w Białym Domu - może się znaleźć w cęgach nowej, tym razem antyeuropejskiej, wersji paktu Ribbentrop-Mołotow. A taki pakt, w wykonaniu Putina i Trumpa, najbardziej zagrozi właśnie naszej ojczyźnie, jako frontowemu i granicznemu państwu zarówno Europy, jak też atlantyckiego Zachodu. Oferta dla prezydenta Na stole leży oferta dla prezydenta: obsadzenie lub ocalenie ze 20 bliskich sobie ambasadorów, ocalenie wskazanych przez siebie ludzi przy okazji nieuniknionej weryfikacji neosędziów, uczciwe negocjacje w obszarze nominacji w armii. W przyszłości realne negocjowanie projektów ustaw w obszarach prezydenckich kompetencji i zainteresowania. A także podział wpływów w mediach publicznych, co wymagałoby wspólnego odwołania, a później ponownego obsadzenia KRRiTV przez pałac prezydencki i rząd w bardzo delikatnych proporcjach. W zamian za to wszystko skrócenie listy prezydenckich wet w ciągu najbliższych dwóch lat gdzieś tak o 80 procent. Tak przy okazji, Andrzej Duda nie rozpędzi parlamentu. Po pierwsze narzędzia ma słabe (np. nie może zawetować budżetu, a wysłanie go do trybunału Przyłębskiej zaszkodzi głównie trybunałowi). Po drugie w miejsce obecnego parlamentu prezydent mógłby dostać taki, w którym znalazłaby się już większość pozwalająca na odrzucanie jego wet, a wówczas do końca swej kadencji pozostałby wydmuszką czekającą tylko na późniejsze osądzenie go za wielokrotne złamanie polskiej konstytucji. Oczywiście taki deal pomiędzy prezydentem i koalicją musiałby zostać pokryty rytualnym antytuskowym pohukiwaniem prezydenta i jego ludzi na użytek "pisowskiego ludu", na co symetryczną odpowiedzią byłoby pohukiwanie koalicji i jej metapolitycznego zaplecza na prezydenta i jego ludzi. A "symetryści" (i autentyczni poczciwcy) też mogliby w nieskończoność pochylać się z troską nad "niepotrzebnym konfliktem". Polskie państwo (łącznie z jego kluczowym wymiarem "deep state'u") zostałoby jednak realnie osłonięte przed toksyną codziennej politycznej walki. Ten język rytualnego konfliktu, osłaniający nieco ukrytą rzeczywistość politycznego dealu, opłacałby się obu stronom zarówno w kontekście odsuwania Jarosława Kaczyńskiego od rządów nad polską prawicą (które się dzisiaj zarówno polskiej prawicy, jak też polskiemu państwu przestają opłacać), jak też w kontekście mobilizowania politycznego zaplecza rządzącej koalicji, która będzie się mogła pochwalić kolejnymi sukcesami, a także znaleźć prezydenckie alibi dla bardzo pożądanej ostrożności w obszarze obyczajowych czy ideologicznych zmian. Wracając do szczegółów dealu (który jeszcze nie został zawarty, ale leży na stole), idealnym posłańcem przy jego negocjowaniu (mogącym przy tej okazji zrealizować wiele precyzyjnych celów własnych i swojej formacji) wydaje się Władysław Kosiniak-Kamysz. Negocjacje rządu z prezydentem Dla koalicji lepiej byłoby, gdyby z prezydentem rozmawiał jeden upełnomocniony minister lub wicepremier. Dla obozu prezydenckiego wygodniejsze jest komunikowanie się z pojedynczymi ministrami i politykami koalicji (sprawdzając przy tej okazji możliwości rozegrania ich przeciwko Tuskowi). Dla koalicji najlepiej byłoby negocjować deal w całości, dla Dudy/Mastalerka jest odwrotnie, gesty adresowane przez nich do MON, MSZ i innych ministerstw dotyczą na razie przede wszystkim zapewnienia osłony ludziom najbliższym pałacowi prezydenckiemu i kiedyś przez ten pałac wciśniętym (nieraz z ogromnym wysiłkiem) na kadrowe listy Zjednoczonej Prawicy. Tusk jest dziś trochę zajęty (znów łagodny eufemizm), ponieważ ludzie, których wystawił na kluczowe fronty (praworządności i mediów) zbyt często wracają do niego z nierozwiązanymi problemami, spodziewając się jego osobistych decyzji lub choćby wskazówek. Mastalerek i Duda mają zatem nadzieję, że ten okres przejściowy wykorzystają do zbudowanie relacji z koalicją i rządem Tuska obok samego Tuska. Duda i Mastalerek próbują przy tej okazji budować własny obóz na wojnę sukcesyjną o panowanie na polskiej prawicy. Prezydent był tu bardzo słaby, kiedy PiS rządziło. Wówczas nie tylko Kaczyński czy Morawiecki, ale każdy ambitniejszy baron Zjednoczonej Prawicy miał lepsze narzędzia budowania wpływów, niż on. Kiedy Zjednoczona Prawica nie rządzi, jedyne narzędzia budowania (czy ochraniania) wpływów ma Duda. Jego pozycja musi się wzmacniać i szybko się wzmacnia. Emerytura prezesa Emerytura Jarosława Kaczyńskiego (do której namawia go Mastalerek, której możliwości rozważa Rafał Chwedoruk i wielu innych analityków czy komentatorów polskiej polityki) jest niemożliwa. Kaczyński nie umie być niczym innym, jak tylko faktycznym Prezesem. Nie honorowym, ale realnym. Takim, do którego ucha ustawia się kolejka ludzi, którym - jeśli rządzi - załatwia stanowiska w państwie, a jeśli jest w opozycji, załatwia stanowiska w partii. Jarosław Kaczyński może zniedołężnieć, może zostać obalony. Ale stać się "prezesem honorowym", przejść na polityczną emeryturę, nie umie. Wszyscy uczestniczący w grze sukcesyjnej na prawicy wiedzą o tym doskonale. Kaczyński walczy dziś z Dudą i Mastalerkiem naprawdę o wszystko. Cezary Michalski