Wczoraj minęło osiem lat od wyboru Andrzeja Dudy na prezydenta Polski. Czas zaaferowania kampanią parlamentarną odwrócił trochę od tej rocznicy uwagę. A jednak Marcin Mastalerek, doradca (ale społeczny) prezydenta, architekt jego pierwszej zwycięskiej kampanii z roku 2015, udzielił wywiadu Interii, konkretnie Marcinowi Fijołkowi. Jego część poświęcił wojnie o parlament. Zwrócił uwagę, jak bardzo nieprzewidywalna jest obecna kampania w porównaniu do dawniejszych: w roku 1997 wszyscy wiedzieli, że wygra AWS, a w 2001, że SLD. Teraz decydować będą ostatnie tygodnie, jeśli nie dni. Rzeczy ważne nawet jeszcze dziś, zostaną zapomniane. Tak naprawdę kompletnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co zdecyduje o przyszłych wynikach, czyli o przyszłym kształcie Polski. Duda zmiana, czyli... Ale większość rozmowy jest jednak o roli prezydenta. Wybory roku 2015 Mastalerek nazwał "Duda zmianą" w miejsce "dobrej zmiany". To dopiero osobisty triumf niedocenianego europosła PiS z Krakowa miał otworzyć drogę do programowej i wyborczej ekspansji Zjednoczonej Prawicy. "To w efekcie wygranej Andrzeja Dudy, dzięki jego talentowi, determinacji i jego ciężkiej pracy PiS przebił swój szklany sufit. Wybory prezydenckie w 2015 roku to jest niezwykle ważna cezura czasowa. Nie tylko dla polskiej prawicy, ale też w historii najnowszej polskiej polityki. To Andrzej Duda wykreował zmianę, otworzył drzwi do politycznego resetu w Polsce." Do pewnego stopnia można się z tym spierać. Duda wprowadził jednak do swojej kampanii niektóre elementy późniejszej agendy rządzącego PiS. Niektóre postaci tego obozu, jak choćby pierwsza pisowska premier Beata Szydło, miały w tym zwycięstwie niebagatelny, wizerunkowy udział. Zarazem trudno wszakże zaprzeczyć, że to mało znany wcześniej sympatyczny, zręcznie przemawiający z głowy polityk odczarował przegrywający od 2007 roku PiS. Ten obóz przestał być formacją wiecznego obciachu. W rozmowie pobrzmiewa coś jakby rozżalenie. Przypomnijmy, że sam Mastalerek został wkrótce po zwycięskiej kampanii prezydenckiej skreślony z listy poselskiej PiS na osobiste polecenie prezesa tej partii. "To prawda, Andrzej Duda zawdzięcza bardzo dużo Jarosławowi Kaczyńskiemu, przede wszystkim to, że ten zdecydował się wskazać go jako kandydata na prezydenta. Ale Jarosław Kaczyński zawdzięcza równie dużo Andrzejowi Dudzie: to, że jego formacja rządzi od ośmiu lat, że ta formacja się nie rozpadła i nie została zastąpiona wówczas przez inny układ polityczny. A mówię o tym, bo słyszę dziś próby umniejszenia roli Andrzeja Dudy z roku 2015: ludzie, którzy zawdzięczają jego zwycięstwu fakt, że przez te lata mogli obejmować stanowiska i robić kariery ministrów, prezesów spółek, a co za tym idzie, inkasować bardzo duże pieniądze, czasem liczone w milionach, nie okazują elementarnej wdzięczności. To Andrzej Duda przełamał system w roku 2015, zresztą w roku 2020 dokonał czegoś równie ważnego, tylko odwrotnie: powstrzymał oczekiwanie wielkiej zmiany". To ciekawa uwaga, i w dużej mierze prawdziwa. Istotnie politycy PiS rzadko przyznają, się do prezydenta, a czasem odnoszą się do niego podejrzliwie. O ile zwykli wyborcy zwykle wybaczali mu odstępstwa od ortodoksji, to dawni koledzy - dużo mniej chętnie. Niesamodzielny? Samodzielny? Andrzej Duda wsparł swój obóz wiele razy, nie blokując czasem bardzo kontrowersyjnych ustaw czy nominacji, często zgodnie z własnymi przekonaniami, czasem ze względu na nastroje pisowskiego elektoratu. Opozycja odpłacała mu przez lata karykaturalnym wizerunkiem głowy państwa sprowadzonej do roli "prezydenta-długopisu". Albo Adriana z kabaretowego programu Roberta Górskiego "Ucho Prezesa". Jego spory z partią matką sprowadzano po tamtej stronie do kolejnych ustawek. Nie szanowano go, coraz bardziej ostentacyjnie. Ale kiedy w roku 2017 prezydent zawetował dwie z trzech ustaw wywracających system sądowy w Polsce, jego kancelaria naprawdę znalazła się w stanie częściowej izolacji od PiS - na co najmniej rok. W jego podszczypywanie włączyła się pisowska telewizja publiczna, pierwsza szefowa Wiadomości z nowego rozdania Marzena Paczuska, która nie chciała w tym uczestniczyć, zapłaciła za to stanowiskiem. Jego ówczesne nieudane spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim, skądinąd jedno z nielicznych w ciągu tych ośmiu lat, zmieniło się w spektakl nieporozumień i despektów. Każdy po swojemu będzie interpretował lata następne. Miewałem sam pretensję do prezydenta Dudy, że się w różnych sytuacjach mocniej nie stawiał dawnym kolegom. Miałem też momentami wrażenie nadmiernej pasywności głowy państwa, nie szukania własnych tematów. Choć zarazem musiałem przyznać, że w tym względzie nie różnił się ani od Aleksandra Kwaśniewskiego ani Bronisława Komorowskiego, prezydentów wynoszonych dziś pod niebiosy przez obecną opozycję. Opowiadano, że Donald Tusk żartował sobie do swoich współpracowników podczas swoich rządów: Ten Bronek, mógłby się kiedyś czemuś sprzeciwić. No dlaczego się nie sprzeciwia? Z drugiej strony było kilka momentów, kiedy Andrzej Duda swoimi wetami ratował PiS przed nim samym. Chronił przed kompromitacją i wikłaniem państwa w nadmierną wojnę. Mowa o zablokowaniu tak zwanego lex TVN i dwukrotnym zawetowaniu lex Czarnek, nadmiernie centralizującego system edukacji. I mniejsza o to, czym przede wszystkim kierował się prezydent. Czy nie bronił na przykład amerykańskiego inwestora TVN z uwagi na dyplomatyczne, a może i osobiste gry z Amerykanami. Ważne, że jego wypowiedzi zawierały istotną, ogólnonarodową argumentację: w czasach kryzysu nie ma co fundować Polsce zimnej wojny domowej. W roku 2017, podczas wojny o kształt reformy sądów, nazwałem go "korektorem rewolucji". Przesadziłem, bo na przykład w drugiej swojej kampanii 2020 roku starał się za bardzo nie odróżniać od pisowskiego tła. Mimo wszystko, wbrew moim przestrogom, wygrał wtedy nie udając prezydenta całkiem ponadpartyjnego. Skądinąd Mastalerek uważa, że i w tym przypadku zdecydowały jego osobiste przymioty. Że gdyby nie on, zaczęłaby się wielka fala odwrotu od prawicy, pod wodzą Rafała Trzaskowskiego. Ma przekonania czy kombinuje? Bywały też momenty, kiedy jego rozbrat z PiS nie wpisywał się w schemat radykalizm kontra umiar. Przegrał w roku 2018 grę o referendum w sprawie reformy konstytucji. Jego pomysły nie były zbyt czytelne dla zwykłego Polaka, ale ważne, że opowiadał się wtedy za rozmową ze społeczeństwem na ważne, ustrojowe tematy. A PiS go nie wsparł. Z kolei kiedy niedawno PiS forsował kolejny odwrót od reformy sądownictwa, który premier Morawiecki negocjował po prostu z Komisją Europejską, prezydent okazał się bardziej "pisowski" niż jego obóz. Rozważał weto, a ostatecznie odsyłając ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, skutecznie ją zamroził. Udaremniając nadzieje Kaczyńskiego (pytanie, na ile realne) na pozyskanie funduszów z KPO przed wyborami. Zrobił to, bo obawiał się poniżenia sędziów mianowanych z jego ręki, i bał się całkowitej anarchii w sądownictwie. Poza wszystkim kierował się akurat w tym przypadku czystymi przekonaniami. Ani opozycja tego nie pojęła, ani co ważniejsze PiS. Politycy partii matki zrozumieli tyle, że "prezydent znowu coś kombinuje na własna rękę". Można twierdzić, że w tej sprawie Andrzej Duda miał rację. I można uznać, że wykonał zbyt ryzykowany manewr, bo przecież mógł skazać swoją dawną partię na wyborczą porażkę. Zarazem rozmowa o tym odbywała się i odbywa jedynie w kategoriach czystej gry, pytania "kto kogo". Nie ma w tym ani zrozumienia osobnej roli prezydenta, ani próby merytorycznej rozmowy z nim. Dodajmy, że PiS dość konsekwentnie odmawiał wstępnych konsultacji ze swoim prezydentem na temat najbardziej ryzykownych inicjatyw. Bynajmniej nie w imię szlachetnego oddzielenia różnych rodzajów władz. Nie, zgodnie z nastawieniem Jarosława Kaczyńskiego, który zwykle nie ukrywał poirytowania samodzielnością prezydenta, nawet jeśli to była samodzielność w pięciu, dziesięciu procentach spraw i tematów. Potrzebny prezydent Kaczyński robił na ten temat aluzyjne uwagi w wywiadach. Do swoich współpracowników rzucał spiskowe teorie, zastanawiając się, który z prezydenckich ministrów czy doradców nastawia go przeciw PiS-owi. Jedynie w obliczu kampanii prezydenckiej 2020 roku na chwilę zmienił ton. Ba, przyznał, że być może to on mylił się w sprawie reformy sądownictwa, a prezydent swoimi wetami uspokoił atmosferę. Ale kiedy Duda wygrał, dawny ton podejrzliwości i urazy powrócił natychmiast. I trwa do dziś. Mnie sytuacje, w których Andrzej Duda umiał dokonać korekty polityki swojej partii, przekonały do sensowności takiego umocowania prezydenta. Wcześniej uważałem, że jego wpisany w konstytucję z 1997 roku mocny mandat z wyboru powszechnego, i jego mocne weto, przeszkadzają rządzić parlamentarnej większości. Teraz widzę, że za często to "prawo do rządzenia" pokrywa arogancję i partyjniactwo. Skądinąd trzeba też dodać sytuacje, w których prezydent Duda, patronując osobiście polityce proamerykańskiej czy zbliżeniu z Ukrainą (optował za nim w czasie, kiedy PiS nie miał w tej sprawie jasnego zdania), wyrażał po prostu klarowny polski interes. Poza wszystkim pięknie umie odgrywać rolę kustosza polskiej historii. To także zadanie prezydenta. Tyle że w polskiej spolaryzowanej i spersonalizowanej polityce niewiele jest miejsca na docenienie kogoś, kto choć od czasu do czasu ma własne zdanie. Niektórzy uważali, że kłując swoimi aluzjami i okazując mu czasem niemal otwarcie lekceważenie, Kaczyński próbuje go utrzymywać w ryzach. Zmusić, aby znowu zaczął się starać o odzyskanie dawnych związków. Możliwe, że prezes PiS ma to w tyle głowy. Ale też coraz mniej w nim samym cierpliwości, aby docenić, że ktoś może mieć inne zdanie niż on. Skoro Prezes posiada swoją partię na własność, źle znosi każdy przejaw wyboru własnej drogi. Nawet gdy powinien docenić zalety takiego prezydenta dla własnych, dalekosiężnych interesów. Rozżalenie, ale czyje? Mówi Mastalerek: "Odpowiadając bezpośrednio na pana pytanie: to Prawu i Sprawiedliwości powinno zależeć, żeby zaangażować Andrzeja Dudę w kampanię i podczepić się pod jego sukcesy i wizerunek. Mamy prezydenta, który jest dużo popularniejszy niż rząd, co kolegom w PiS trudno czasem zaakceptować. Ale to sztabowcom i liderom PiS powinno zależeć, by budować wizerunek współpracy z prezydentem. Na ich miejscu umówiłbym się w sekretariacie w Pałacu Prezydenckim i czekał na spotkanie, by namawiać go na wspólne projekty w kampanii". Mastalerek nie jest dziś prezydenckim urzędnikiem, a sportowym działaczem. Można jednak zakładać, że powiedział komuś w pałacu, jakie stanowisko przedstawi. Na ile Andrzej Duda autoryzował to wyrażane wprost rozżalenie na pisowską niewdzięczność? A może ta oferta konsultacji też była przez niego akceptowana? Mogło tak być, ale mogło i nie być. Na tle metod Kaczyńskiego, wpływ Dudy na swoich ludzi i swoich sojuszników pozostaje atłasowy i niebezpośredni. Będzie prezydentem jeszcze przez dwa lata. To od jego mniej lub bardziej zręcznych manewrów może zależeć interes i pozycja PiS. Zaraz po wyborach, jeśli nie wyłoni się klarowna większość. A i później, kiedy jego weta mogą ratować stworzone przez prawicę instytucje i mianowanych przez nią ludzi, o ile do władzy dojdzie opozycja. Na ile Kaczyński o tym w ogóle pamięta? A czy Duda chciałby z kolei już teraz mocniej wejść do gry po stronie swojej dawnej partii? Same zagadki? Bez następcy po prawej stronie Najciekawszy cytat z tego wywiadu zostawiłem sobie jednak na koniec. "- Nie ma i długo nie będzie w polskiej polityce człowieka, który ma tak dobry kontakt z wyborcami i tak czuje ludzi: prezydent Duda ich lubi, a oni lubią jego. Widziałem to wielokrotnie z bliska, objeżdżając z nim całą Polskę w kampanii 2015 roku. To może być porównywalne tylko z Aleksandrem Kwaśniewskim z lat 90. Nie sądzę, by na prawicy w przewidywalnym czasie pojawił się ktoś inny z takim kontaktem z wyborcami". To jest prawda, bardzo dla PiS bolesna. Niezależnie co myślą i jak traktowali ludzie Kaczyńskiego Andrzeja Dudę, on i tak nie może już po dwóch kadencjach startować. Pytanie o jego dalszą karierę pozostaje otwarte. Ciężko mu będzie, przy reputacji jego obozu politycznego, torować sobie drogą karierą w międzynarodowej dyplomacji czy nawet publicznymi występami. Do wejścia w politykę partyjne drogę ma raczej zamkniętą. Ale jeszcze ciężej będzie PiS-owi znaleźć dla niego następcę w kolejnych prezydenckich wyborach. Krąży kilka nazwisk: marszałek Elżbieta Witek, Beata Szydło, czasem nawet Mateusz Morawiecki, kiedyś Małgorzata Wassermann. I trudno nie doznać wrażenia, że trudno będzie każdej z tych czy innych postaci zastąpić pławiącego się w kontaktach ze zwykłymi Polakami sympatycznego harcerza z Krakowa. Piotr Zaremba