Nagrywanie, fotografowanie, filmowanie z ukrycia... W latach 70. powstało sporo filmów fabularnych o demokracji zagrożonej wewnętrzną inwigilacją. To był "duch czasów". W Stanach Zjednoczonych, jeszcze zanim ujawniono aferę Watergate, na ekrany kin wszedł film "Taśmy prawdy" z Seanem Connerym. Kryminalnej intrydze towarzyszyło podsłuchiwanie wszystkich przez wszystkich - z ukrycia i bez żadnego umiaru. Zgody na inwigilację uzyskiwano bez trudności. Film wyreżyserował Sidney Lumet, jednak stawkę kina inwigilacji podbili inni twórcy. Przede wszystkim Francis Ford Coppola "Rozmową", w której inwigilujący bohater od inwigilowania postradał zmysły. A także Alan J. Pakula. W filmie "Wszyscy ludzie prezydenta" znakomicie, niepokojąco opowiedział o aferze Watergate, która zatopiła prezydenta Nixona. Te i inne dzieła sprzed lat przypominają się, gdy słuchamy o Pegasusie - i gdy obserwujmy reakcje polskich obywateli, których rzecz, jak się wydaje, mało obchodzi. Być może obsesja groźnej permanentnej inwigilacji wciąż głównie kojarzy się z czasami zimnej wojny, z niemieckim Stasi czy ubecją. A może po prostu ze słowami granego przez Jerzego Stuhra bohatera "Seksmisji". Filmowy bohater krzyczał: "Permanentna inwigilacja!", widzowie pękali ze śmiechu. W warunkach PRL-u po stanie wojennym komedia nie miała rozbudzać lęków, ale je oswajać. Inwigilacja oswojona Tymczasem w warunkach niepodległego państwa polski rząd za pomocą najnowocześniejszych technologii postanowił inwigilować szefa sztabu wyborczego partii opozycyjnej, prawnika i panią prokurator. Wiadomość o tym fakcie uzyskaliśmy nie z polskich źródeł, ale dzięki badaczom z laboratorium Citizen Lab przy Uniwersytecie w Toronto. Później ustalono, że, celem uzyskania dostępu do narzędzi, prawdopodobnie wykorzystano pieniądze Ministerstwa Sprawiedliwości, które powinny zostać przeznaczone na pomoc ofiarom przestępstw. Afera podsłuchowa Watergate, która zmiotła prezydenta Nixona, wydaje się "retro" w porównaniu ze skalą inwigilacji Pegasusem. Obśmiewanie problemu to pierwsza z reakcji polityków PiS. W warunkach quasi-monopolu na przekaz w mediach publicznych być może wystarczy do zneutralizowania afery. Część Polaków w ogóle się o niej nie dowie. Inni otrzymają wyłącznie wersję wydarzeń opatrzoną w konwencji farsowej, jak gdyby opatrzonej śmiechem z offu. To jedna ze skuteczniejszych strategii kontratakowania przeciwników. W sytuacji nadmiaru bodźców z internetu, wobec poważnych zarzutów i zatroskanych min, salwy śmiechu łatwo uzyskują przewagę. Z mejli z tzw. afery ministra Dworczyka wiemy, że ten sposób odpierania zarzutów nie jest domysłem, ale codzienną, racjonalną strategią działania polskiego rządu. Obywatel pozostaje wobec tego skołowany. Z jednej strony, nowa afera podsłuchowa może budzić jego zainteresowanie. Z drugiej strony, ma poczucie niewielkiego wpływu na bieg wydarzeń. Ponoć afera z Pegasusem to wierzchołek góry lodowej, sugeruje się, że tysiące osób są poddawane inwigilacji. Rodak jednak nie wyrzuci telefonu, dzięki któremu podtrzymuje kontakt z rodziną, pracuje czy relaksuje się. W pewnym sensie wielkie korporacje amerykańskie, które śledzą każdy ruch użytkownika w sieci, oswoiły nas z inwigilacją. Ceną za współczesną inwigilację dla większości obywateli nie jest groźba więzienia, ale co najwyżej więcej natrętnych reklam. Co więcej, ostatnim argumentem, którego zwykle używa obywatel wobec siebie, aby rozwiać wątpliwości - to argument: "ja przecież nic złego nie zrobiłem". Komuna i pegaz I tu pojawia się wielka lekcja z doświadczenia krajów komunistycznych, w tym Polski. Właśnie takie podejście UŁATWIA, a nie utrudnia inwigilację. Służbom trudniej było sobie poradzić z tymi, którzy uchodzili za "winnych", albowiem oni odpowiednio się przygotowywali na najgorsze. W kręgu zaufanych osób przekazywali sobie cenne doświadczenia walki z ludźmi reżymu. Na przykład czytano instrukcję "Obywatel a Służba Bezpieczeństwa" autorstwa Jana Olszewskiego, w której prawnik i późniejszy premier RP upowszechniał wiedzę o tym, jak wykorzystywać kodeks postępowania karnego do obrony przed służbami i ich bezprawną inwigilacją. Skądinąd śmiech, lecz przez łzy, wywołuje fakt, że ludzie (chyba) przyznający się do dziedzictwa premiera Olszewskiego, sięgnęli po Pegasusa w niepodległej Polsce. W greckim micie skrzydlaty koń został okiełznany przez jednego z herosów. Pycha bohatera rozgniewała bogów, Pegaz zrzucił go z grzbietu w drodze na Olimp. Niestety, oswojenie z permanentną inwigilacją korporacji internetowych sprawi, że izraelski Pegaz raczej nie zrzuci z grzbietu polityków PiS. Jeśli już, uczynią to raczej mieszanka wielu problemów od tysięcy ofiar śmiertelnych pandemii przez inflację aż po podwyżki cen energii oraz niebywały bałagan związany z wprowadzanym "Polskim Ładem". Jednak paskudny nawyk sięgania po narzędzia inwigilacji tych, z którymi politycznie się nie zgadzamy, może pozostać z nami na dłużej, o wiele dłużej. Jarosław Kuisz, redaktor naczelny "Kultury Liberalnej", autor podcastu "Prawo do niuansu"