Niepewność i ekscytacja w Europie Środkowej
Muszę przyznać, że czuję niezdrową, ba, wręcz samobójczą ekscytację wygraną Donalda Trumpa. Samobójczą, jest ona bowiem dość irracjonalna i przypomina ekscytację młodych ludzi pchających się radośnie na I wojnę światową, na której niedługo potem mieli konać w błocie, patrząc na własne wyprute wnętrzności. No, ale wcześniej było na świecie kilkadziesiąt lat nudnego pokoju, więc każda zapowiedź zmiany, czy chociażby "ciekawych czasów" z chińskiego przekleństwa - taką ekscytację budziła. Można odnieść wrażenie, że podobny sposób reagują dziś na prezydenturę Trumpa niektórzy politycy Europy Środkowej.
Ukraina, wiadomo, Trumpa się boi, ale i od lekkiej ekscytacji nie jest wolna. Oczywiście: Kijów jest ostrożny. Ukraina już, po pierwsze, wojnę ma na swoim terytorium. I choć zapowiedzi Trumpa, że wojnę tę zakończy są dość enigmatyczne i nie wiadomo do końca co za nimi może stać, to budzą lekką nadzieję w potwornie wymęczonym już rosyjską inwazją społeczeństwie, gdzie młodzi mężczyźni boją się wychodzić z domów, by nie wpaść na lotną brygadę poborową i gdzie znów właśnie zaczęły się tradycyjne już wojenne zimy z wyłączaniem prądu co jakiś czas i trudnościami z ogrzewaniem.
Mało kto się do tego oficjalnie przyznaje, szczególnie wśród polityków, bo taka deklaracja to nadal polityczna śmierć, ale wielu Ukraińców modli się już szczerze o zakończenie wojny.
Ukraina jednak obawia się, że odbędzie się ono na warunkach dla niej mocno niekorzystnych. Dlatego dobrym posunięciem jest zgoda odchodzącej administracji Bidena na to, by Ukraina mogła wykorzystywać amerykańskie rakiety do ataków w głąb Rosji: jeśli Ukraińcom skutecznie uda się zdezorganizować rosyjskie zaplecze frontowe, może to mieć pozytywne dla Kijowa konsekwencje na samym froncie.
Rosjanie również są w entuzjazmie ostrożni. Umiarkowany optymizm Kremla związany z wyborem Trumpa (podgrzewany m.in. faktem, że nominat Trumpa na stanowisko sekretarza obrony Mike Waltz ogłosił decyzję Bidan w sprawie rakiet "eskalacją napięcia") jednak studzi fakt, że to przecież administracja Trumpa, a nie Bidena czy wcześniejsza Obamy zaczęła wyposażać Ukrainę w broń w obliczu rosyjskiego zagrożenia, i to te przeklinane w Rosji javeliny, które zamieniały skutecznie kolumny rosyjskiego wojska idącego na Kijów w rzędy spalonych wraków.
Trzy wielkie kamienie młyńskie
Znacznie bardziej entuzjastyczne wydają się reakcje na wybór Trumpa przywódców Europy Środkowej. Szczególnie tych, którzy przebierają nogami, żeby coś w końcu w zastałej rzeczywistości zmienić.
Ogólny środkowkoeuropejski landszaft przedstawia się następująco: Europa Środkowa, pełna niewielkich państw o średnim co najwyżej znaczeniu, to miejsce, które pozostaje nieruchome, dopóki nieruchome są trzy wielkie kamienie młyńskie, które ją otaczają. Te kamienie to Rosja, Turcja i Zachód, w Europie Środkowej reprezentowany głównie przez Niemcy, ale dowodzony jednak przez USA.
W sytuacji, w której kamienie młyńskie zaczynają się poruszać, pojawia się okienko możliwości, by coś na tym ugrać i również te ciasno upchane europejskie mniejsze kamyczki nieco poruszać. I być może przemieścić. A kto ma nadzieję na zmiany w Europie Środkowej? Cóż: ci, którzy są niezadowoleni ze status quo w ramach Pax Americana strzeżonego przez NATO i obudowanego innymi instytucjami Zachodu, a szczególnie Unią Europejską. Czyli, konkretnie i w największym stopniu - Węgry i Serbia.
Węgry jako światowe centrum "alternatywnej polityki"
Jeśli chodzi o Węgry, które do tej pory cierpią na fantomowe bóle po traktacie w Trianon, który po I wojnie światowej okroił je do rozmiarów ogryzka - sprawa jest jasna.
Viktor Orban, oczywiście, nigdy w sposób jawny nie powie, że liczy na odzyskanie jakiegokolwiek terytorium, które kiedyś należało do Węgier (choć prawie stracił nerwy, gdy Putin w 2014 roku zajmował Krym, i zaczął mówić coś o "autonomii Zakarpacia", dawnej węgierskiej Karpatalii, na terenie której do tej pory żyje wielu Węgrów, co zresztą potem dementował), ale mości się w regionie w inny sposób: próbuje zrobić z Budapesztu centrum polityczne nie tylko Kotliny Karpackiej (czyli dawnych "Wielkich Węgier", dla których, notabene, w wielu węgierskich telewizjach nadal podaje się prognozę pogody), ale i w ogóle w świecie "alternatywnej polityki" - tej prawicowej, populistycznej, nacjonalistycznej często. Antyimigranckiej, proreligijnej, skierowanej przeciwko, jak to się w tych kręgach określa, "marksizmowi kulturowemu" który ma być "totalitaryzmem poprawności politycznej".
Słowem - staje się Orban europejskim "papieżem antyliberalizmu", co pozwala mu na grę w o wiele wyższej lidze, niż wynikałoby z jego pozycji premiera niewielkiego, bo tylko 10-milionowego środkowoeuropejskiego kraju. I efekt jest faktycznie dla Orbana ekscytujący: sam Donald Trump szczyci się przyjaźnią z premierem Węgier, cytował go podczas kampanii wyborczej (na przykład w debacie z Kamalą Harris), a prawicowi amerykańscy politycy przyjeżdżają ostatnimi czasy do Budapesztu falami.
Szczególnie dlatego, że Orban stworzył cały system instytucji, w tym think-tanków, które płacą amerykańskim konserwatystom niezłe pieniądze za opowiadanie Węgrom o "nowym amerykańskim śnie" i zapewnianiu o tym, że "wzajemnie mogą się od siebie wiele nauczyć". Oraz za przytyki wobec obecnego ambasadora USA na Węgrzech, krytycznego wobec Orbana Davida Pressmana, który, warto dodać, nie ukrywa swojej homoseksualnej orientacji, co już samo w sobie przez deklarującego mocne przywiązanie dla konserwatywnych wartości Orbana może być odbierane jako prowokacja.
Pośrednik Viktor Orban
Swoją pozycję Viktor Orban, o którym mówi się, że po wyborze Trumpa przestał już być "pariasem Zachodu", utrzymuje również w inny sposób - umiejętnie lawirując pomiędzy Rosją, Chinami a Zachodem, wobec każdego z tych graczy ustawiając się jako "pośrednik" - w Rosji jest widziany jako "nasz człowiek w NATO", w NATO - jako "kontakt do Putina" i tak dalej.
A potencjalna dalsza integracja z którymkolwiek z tych graczy (wszystko jedno pod jakim względem) jest stałą kartą przetargową, którą Orban od czasu do czasu wyciąga w manierze wyciągania jokera z rękawa: "jeśli nie chcecie, bym się jeszcze mocniej zbliżył do X, to dajcie mi Y".
W czasie przyszłej prezydentury Trumpa, który - inaczej niż liberalni politycy - nie będzie go rozliczał z autorytarnych posunięć i podporządkowania pod siebie i swoją partię całej węgierskiej polityki oraz gospodarki - gra ta będzie dla niego zdecydowanie łatwiejsza, bo jego wartość na Zachodzie wzrośnie.
Orban z wygranej Trumpa cieszył się więc od początku, a popierał go, od kiedy ten w ogóle podjął decyzję o startowaniu. Dziś więc triumfuje i - podobnie, jak, na przykład, niektórzy politycy polskiego PiS, jak Przemysław Czarnek i Dominik Tarczyński - prognozuje "zmianę kursu" całego Zachodu w stronę wartości reprezentowanych przez konserwatywnych populistów: zwrotu ku "tradycyjnym wartościom" przeciwstawianym wartościom, które, co prawda, również często są reprezentowane przez migrantów, ale wywodzą się z islamu, a nie chrześcijaństwa.
Chciałby więc Orban sprowadzić relację Europejczycy-migranci do parteru, do konfliktu kultura przeciw kulturze (w przeciwieństwie do postulowanego przez liberałów i część lewicy wzniesienia się ponad kulturowe podziały i skupieniu się na tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego, niewarunkowanego religią czy kulturą i odrzucającego te ich elementy, które kłócą się z humanitarną, racjonalistyczną postoświeceniową narracją). Oraz, wychodzi na to, chciałby również pozwolić Rosji na robienie w regionie tego, co tylko jej się podoba.
Orban bowiem wychwala Trumpa jako "zwolennika pokoju" na Ukrainie, niespecjalnie zauważając, że pokój zależy nie tyle od broniącej się Ukrainy, co raczej od dobrej woli atakującej Rosji.
Pytanie tylko - co dalej? O ile przed kompromitacjami Rosji na Ukrainie Orban mógł jakoś liczyć na - być może nie zmianę, ale choćby rozluźnienie Pax Americana w Europie i liczyć pożywienie się choćby trupem rozbitej przez Rosjan Ukrainy (znów wraca temat Zakarpacia), to dziś raczej trudno mu na to liczyć: oczywiście w ramach przedpertraktacyjnego prężenia mięśni Rosja nadal twierdzi, że pragnie nie tylko rozbroić a de facto podporządkować sobie Ukrainę, ale i domaga się wycofania amerykańskich wojsk z "nowych krajów NATO", takich jak kraje bałtyckie, Polska czy choćby Węgry (co mało Orbana obchodzi, czującego się bezpiecznie w karpackiej kotlinie, daleko od obecnej Rosji i przekonanego, że z każdym może się dogadać), ale w gruncie rzeczy jest słaba i prawdopodobnie będzie słabła nadal.
A w pertraktacjach pokojowych pewnie będzie musiała to czy owo odpuścić. Niektórzy obserwatorzy polityki węgierskiej twierdzą jednak, że Orban już dawno niespecjalnie przejmuje się Węgrami jako takimi. I że o wiele ważniejsza jest dla niego jego własna pozycja na międzynarodowej scenie. A ta, jeśli faktycznie będzie zdominowana przez Trumpa i jego zwolenników oraz międzynarodowych popleczników (których Orban szczodrze finansuje, jak Marine LePen we Francji czy partię VOX w Hiszpanii) - oklaskuje go jak primabalerinę.
Serbia i malejący entuzjazm "fanboya" Putina
W Serbii, a konkretnie w jej kręgach nacjonalistycznych oraz populistycznych, związanych z władzą, nawet jeszcze przed inauguracją pierwszej kadencji Trumpa wytrysnął strumień radosnych memów mówiących o "proserbskim prezydencie". Działo się to pod wpływem doniesień o jego rzekomej prorosyjskości i mniej rzekomej początkowej fascynacji Władimirem Putinem, który - choć dziś już raczej bez specjalnych złudzeń - uważany jest również za rzecznika serbskiego interesu na świecie.
Marzenia popłynęły tak daleko, że mówić się zaczęło nawet o odzyskaniu Kosowa przez Serbię czy zjednoczeniu z Republiką Serbską w Bośni, jednym z dwóch najważniejszych podmiotów, które składają się na Bośnię i Hercegowinę (drugi to Federacja Muzułmańsko-Chorwacka).
Po tym jednak, jak Trump z pozycji "fanboya" Putina wszedł na pozycje bardziej rosyjskosceptyczne - entuzjazm zmalał. A dla serbskich władz sporym dla tego entuzjazmu wyzwaniem był, na przykład, moment, w którym prezydent Serbii Aleksandar Vucić, podpisując pod okiem Trumpa w Waszyngtonie umowę o normalizacji stosunków gospodarczych z Kosowem, dopiero podczas tego aktu dowiedział się, że razem z normalizacją stosunków podpisuje również decyzję o przeniesieniu serbskiej ambasady w Izraelu z Tel Awiwu do Jerozolimy, na czym zależało Donaldowi Trumpowi (jego nerwową i zaskoczoną reakcję uchwyciły kamery a nagranie stało się wiralem).
Serbscy populiści nie mają zresztą szczęścia do sojuszników: Trump jest chaotyczny i potrafi zrobić psikusa w ostatniej chwili, a Rosja - cóż. Deklaruje przyjaźń, ale ręce ma krótkie: Serbowie, choć kibicują Rosji, widzą doskonale rosyjskie kompromitacje na Ukrainie, gdzie rzekoma "druga armia świata" nie może dać rady wojsku "upadłego państwa", jak się w Moskwie Ukrainę określa.
Również pucz, który miał powstrzymać serbskiego sąsiada - Czarnogórę - przed wstąpieniem do NATO, Rosja położyła koncertowo. A w 2019 roku wybuchła całkiem pokaźna afera, gdy okazało się, że rosyjskie wywiad werbował oficerów serbskiej armii (Vucić mówił wtedy dramatycznie, że "ma tylko jedno pytanie: dlaczego?"). Dlatego Serbia niby do Rosji się uśmiecha, ale wie, że prawdziwe korzyści - zarówno pieniądze, jak i bezpieczeństwo - są na Zachodzie. I jakichkolwiek pretensji by Serbia do Zachodu nie miała, to musi pamiętać, że jest właściwie wyspą otoczoną przez państwa NATO. Dlatego nadal oficjalnie dąży do integracji z UE.
Z NATO, oczywiście, nie (w kraju nadal składa się kwiaty pod pomnikami ofiar nalotów NATO w 1999 roku), ale uzbrojenie, jak na przykład myśliwce od Francji, coraz częściej kupuje na Zachodzie.
Vucić przekonał świat
Dziś więc, przed drugą kadencją Trumpa, serbskie władze oraz rewanżystowscy nacjonaliści są ostrożniejsi w protrumpowskim entuzjazmie. Jednak prorządowa prasa widzi w jego prezydenturze jednak szansę na zdjęcie również z Serbii, wzorem orbanowskich Węgier, odium "międzynarodowego pariasa" - a trzeba przyznać, że Serbia, po tym, jak została przez NATO zmuszona do rezygnacji z wojowniczej polityki wobec Kosowa, jest przez europejskich liberalnych demokratów nadal traktowana dość obcesowo.
Co jednak ciekawe, sam Vucić jest na salonach tolerowany: z jednej strony, owszem, wszyscy postrzegają go jako autorytarną, "serbską wersję Orbana" i pamiętają czasy, gdy był on ministrem i propagandystą przy władzy Slobodana Milosevicia, ale jednak udaje mu się przekonać świat, że jest "gwarantem stabilności" w Serbii, a zamiast niego mogą przyjść "gorsi".
Liberalne serbskie media natomiast ekscytacji wygraną Trumpa bynajmniej nie czują: obawiają się o to, że jeśli Europa skonsoliduje się przy swoich wartościach, zdecydowanie bardziej liberalnych niż te wyznawane przez Trumpa, to dla populistyczno-autorytarnej Serbii nie skończy się to dalszym jeszcze opóźnieniem integracji europejskiej. Podobnie zresztą widzi sprawę opozycja na Węgrzech, nie boi się jednak "opóźnienia integracji z UE", ale wyrzucenia z tej instytucji. Co dziś wydaje się niemożliwe, ale czasy się zmieniają, a historia właśnie przyspieszyła.
Czy słychać trzaski
Serbskie władze mogą jednak mieć na pewne rzeczy nadzieję. Na przykład na to, że w czasie prezydentury Trumpa Amerykanie, być może, opuszczą swoją dużą i silną bazę wojskową Bondsteel w Kosowie, która jest głównym powodem dla którego Vucić nie jest w stanie nawet poważnie zagrozić niepodległej Prisztinie (a premier Kosowa Albin Kurti, wiedząc to, nie waha się go nieustanie prowokować). Albo chociaż że Trump przekaże ją Europejczykom. A tego, z kolei, boją się jak ognia Kosowarzy.
Jeśli chodzi o Republikę Serbską w Bośni, to sprawa wygląda inaczej. Jej prorosyjski prezydent Milorad Dodik, który otwarcie mówi o tym, że o niczym innym nie marzy, niż wyłączyć swój "entitet" (jak w Bośni i Hercegowinie nazywa się części składowe państwa) spod władzy Sarajewa i przyłączyć do Serbii, zorganizował w Banialuce (stolicy RS) przyjęcie z okazji zwycięstwa Donalda Trumpa, a pod siedzibą banialuckich władz zgromadził się spontanicznie tłum świętujących ludzi.
"To także zwycięstwo Republiki Serbskiej" - komentował wynik amerykańskich wyborów Dodik. Jednak tu też, przynajmniej na razie, nie ma co się obawiać czegoś więcej, niż tylko deklaracje: międzynarodowe siły w Bośni i Hercegowinie w ostatnich latach (głównie z powodu narracji Dodika) zwiększyły swoją liczebność. Nie wiadomo również co by się stało, gdyby do secesji Republiki Serbskiej od Bośni i Hercegowiny faktycznie doszło: czy Milorad Dodik podporządkowałby się Aleksnadrowi Vuciciowi i z prezydenta własnej krainy stał się - w najlepszym razie - namiestnikiem Belgradu?
I czy w ogóle Serbia zgodziłaby się na połączenie z separatystycznym regionem, najprawdopodobniej grzebiąc prawie zupełnie (albo przynajmniej na długie lata) widoki na integrację europejską?
Ekscytacja więc w Europie Środkowej jest. Obawy również. Młyńskie kamienie zaczęły się ruszać. Trudno jednak jeszcze dziś powiedzieć, czy jest to ruch pozorny, czy coś naprawdę zaczyna trzeszczeć.
Ziemowit Szczerek
-----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!