Ucieczka z nielegalnego państwa
Padają kolejne granice, instytucje, normy, które czyniły z nas jeden naród (kiedykolwiek czyniły czy w ogóle przeszliśmy fazę kształtowania się nowoczesnych narodów państwowych?). Wszystko to nie dzieje się nagle, ale krok po kroku. Jest jak gotowanie żaby, która wkrótce obudzi się bez własnego państwa w geopolitycznym wrzątku.
Jeszcze ważniejsza od ucieczki Marcina Romanowskiego przed polskim (dla jednych "polskim", dla drugich "Tuskowym i antypolskim") prawem (dla jednych "prawem" dla drugich "bezprawiem") na Węgry, pod opiekę zblatowanego z Putinem Orbana, jest deklaracja Jarosława Kaczyńskiego. Lider największej opozycyjnej partii powiedział: "wiceminister nie zbiega przed wymiarem sprawiedliwości, tylko chce uniknąć działań ludzi, którzy są w miejscach, gdzie być nie powinni, nie mają do tego prawa, są nielegalni".
Gestu Romanowskiego nie wykonali jeszcze kilka lat temu Sławomir Nowak czy Stanisław Gawłowski. Nie uciekli z kraju rządzonego wówczas przez Kaczyńskiego i Ziobrę - zmieniających prawo, instytucje i normy tak głęboko, że wielu prawników, polityków i obywateli miało wątpliwości, co do legitymizacji i konstytucyjności ich władzy. Nowak i Gawłowski zaakceptowali działania polskiej prokuratury i uznali orzeczenia polskich sądów, wobec czego odsiedzieli długie miesiące w "aresztach wydobywczych", podczas gdy prokuratura nie potrafiła przez ten czas ukręcić na ich szyje wiarygodnych aktów oskarżenia.
Obrońca Romanowskiego, mecenas Bartosz Lewandowski, zasugerował, że ucieczka jego klienta przynosi wstyd nie jemu czy jego formacji, ale polskiemu państwu. Napisał, że "jest to pierwszy przypadek przyznania polskiemu politykowi ochrony międzynarodowej w innym kraju po 1989 roku". Mecenas zapomniał, że sędzia Tomasz Szmydt zupełnie niedawno dostał "ochronę międzynarodową w innym kraju", czyli na Białorusi.
Wzajemne odmawianie sobie legalności
Polacy są już tak przyzwyczajeni do wzajemnego odmawiania sobie legalności, że nie widzą zagrożenia, jakie przekraczanie kolejnych granic niesie dla ich państwa.
Przez osiem lat rządy Zjednoczonej Prawicy, radykalizując konflikt, demontowały kluczowe instytucje państwa i prawa albo całkowicie zmieniały ich logikę (z ustrojowej, ogólnopaństwowej na partykularną, partyjną). Takiemu przekształceniu uległy wówczas Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, media publiczne, Narodowy Bank Polski.
Nie był to skok zero-jedynkowy, ale długi proces zmiany na gorsze. Naciski na media publiczne trwały w III RP od zawsze i bywały mniej lub bardziej skuteczne. W tym i wielu innych obszarach nastąpiło jednak przekroczenie kolejnych granic (kadencyjności, zasad powoływania czy zwyczajnej hucpy).
Po utracie władzy przez PiS wszystkie instytucje obsadzone wcześniej przez prawicę zostały użyte wedle "logiki Donalda Trumpa" (która pozwoliła mu wrócić do władzy bez ryzyka skutecznych rozliczeń). Media państwowe (zanim nie zabrano ich PiS-owi, tyleż skutecznie, co na granicy prawa) podważały legitymizację nowych władz, atakując "niemieckie państwo Tuska i koalicji 13 grudnia".
Trybunał Konstytucyjny w wersji Julii Przyłębskiej zaczął pospiesznie procedować i opiniować pozytywnie skargi obywateli za rządów PiS w ogóle przez TK nierozpatrywane, bo mające kosztować budżet państwa miliardy złotych. Prezes NBP Adam Glapiński, który w czasie rządów swojego obozu był Zandbergiem (nie podnosił stóp procentowych przy wysokiej i rosnącej inflacji, żeby ułatwić "tanie" zadłużanie się rządu Morawieckiego), po powołaniu rządu Tuska stał się Balcerowiczem (nie obniżył stóp mimo niższej inflacji, tak by zadłużenie "wrogiego" państwa kosztowało więcej). Najtwardsi neosędziowie (poza oportunistami, którzy dostali awanse od poprzedniej władzy, ale szybko zgłosili posłuszeństwo nowej) orzekali tak, aby zablokować wszelkie działania rządu.
Ten poziom konfliktu stał się dla nowego rządu alibi, aby działać szybciej i na granicy prawa (czasem jeszcze szybciej i jeszcze bardziej na granicy prawa, niż działano wcześniej).
Witajcie w czasach saskich
Ucieczka pod opiekę obcego państwa, uznanie jej za słuszną przez lidera największej partii opozycyjnej (skoro własne państwo jest nielegalne), to przekroczenie kolejnej granicy. Historyczna analogia jest ewidentna. W czasach saskich (wydłużonych o niezbyt silne rządy Stanisława Augusta Poniatowskiego), bezpośrednio poprzedzających zniknięcie polskiego państwa na dłużej, po każdej konfederacji przeciwko aktualnemu monarsze czy prawu, jeśli konfederacja przegrała, jej liderzy uchodzili "pod opiekę innego kraju". Czekając na odwrócenie losu i zwykle się doczekując.
Tym "innym państwem" była wówczas - pośrednio lub bezpośrednio - Rosja. Dziś także nim jest. Szmydt uciekł na Białoruś, która jest po prostu wasalem Rosji i obowiązuje tam wola polityczna Putina. Romanowski zbiegł pod opiekę Orbana, który od rozpoczęcia rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie jest najbardziej zdeterminowanym sojusznikiem Putina w UE.
Prawo i Sprawiedliwość całkiem słusznie weszło w Parlamencie Europejskim w koalicję z Meloni, a nie z Orbanem i Marine Le Pen. Nie chodziło wyłącznie o obietnicę przekazania w jakimś momencie szefostwa Europejskich Konserwatystów i Reformatorów Mateuszowi Morawieckiemu (z czego Meloni właśnie się wywiązała), chodziło też o niechęć wiązania się z politykami ewidentnie wspierającymi Putina. Dziś ta bariera upadła. Sprzymierzeńcy Putina są mile widziani, jeśli gwarantują bezkarność politykom PiS.
Kto uwierzy polskim politykom?
Partyjność i partykularyzm odbierają legitymizację nie jednemu czy drugiemu rządowi, nie aktualnej władzy czy aktualnej opozycji. Legitymizację (także w oczach polskiego społeczeństwa) traci całe polskie państwo i cała polska klasa polityczna. Jeśli Zachód przegra wojnę na Ukrainie (a na to się zapowiada), jeśli Trump (a zaraz potem Unia) rozpocznie "reset" w stosunkach z Putinem, także Polska będzie musiała ułożyć sobie stosunki z Rosją, bo jako samotny szaniec szybko podzielimy los Kamieńca Polskiego (w wersji Henryka Sienkiewicza, gdzie Michał Wołodyjowski był źródłem woli politycznej, a szkocki artylerzysta Hassling-Ketling of Elgin dostarczył technologicznego know-how).
Po obecnych "saskich" przygodach trudno będzie jednak wówczas komukolwiek wytłumaczyć, że ten wymuszony geopolityką "reset" nie jest "zdradą" dokonywaną przez jeden lub drugi obóz, w zależności od tego, kto będzie rządził. A państwo i klasa polityczna, do których własne społeczeństwo (jedna lub druga jego część) ma aż tak małe zaufanie, bardziej subtelnej rozgrywki geopolitycznej przeprowadzić i przetrwać po prostu nie może. Także Trumpowi i Putinowi łatwiej będzie rozegrać państwo i klasę polityczną aż tak dalece pozbawione legitymizacji wewnętrznej.
Stąd jednak oba polityczne obozy wyciągają jeden i ten sam wniosek: aby móc odzyskać sterowność polskiego państwa, trzeba zniszczyć obóz przeciwny. Jest to wniosek nieskazitelnie logiczny, choć - biorąc pod uwagę realne możliwości każdego z obozów - jakoś nieprzekonujący.
Cezary Michalski