Prezydent Andrzej Duda znalazł się pod zmasowanym ostrzałem: polityków obecnej koalicji oraz sprzyjających im komentatorów. Co zabawne, niemal jednym tchem wypowiadane są dwie kwestie. Pierwsza: prezydent przeszkadza nowemu rządowi w rządzeniu. Druga: jest bezsilny, nieskuteczny, nie może zaszkodzić. Rzecz dotyczy odesłania przez prezydenta ustawy budżetowej do Trybunału Konstytucyjnego oraz zapowiedzi, że będzie odsyłał tam każdą ustawę uchwaloną przez Sejm w "nieprawidłowym składzie" (to znaczy z wyłączeniem posłów Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika). Podkreślmy od razu: będzie odsyłam w "trybie następczym". To znaczy ustawy te będą wchodzić w życie. Niczym nie zagraża Donald Tusk zdążył już zagrozić rozpisaniem nowych wyborów. Jest to oczywiście groźba całkowicie na wyrost. Skoro ani budżet, ani żadna inna ustawa nie są na razie zagrożone, prezydent nowej koalicji na razie nie przeszkadza w niczym. W teorii mógłby zacząć przeszkadzać, gdyby Trybunał orzekł, że na przykład budżet został uchwalony wedle nieprawidłowej procedury. Choć skądinąd i w takim przypadku konsekwencje są mocno niejasne. Profesor Ryszard Piotrowski tłumaczy, że w takim przypadku Sejm powinien "zastosować się do tego werdyktu". Ale co to ma oznaczać w tak pogmatwanej sprawie jak wygaszenie mandatów dwóch posłów, czego prezydent, część sądów i opozycja nie uznaje? Tak naprawdę nie wiemy co powinien zrobić parlament, co pokazuje zresztą słabości polskiej ustawy zasadniczej. Są w niej luki. Odezwali się też "radykałowie" z prawej strony, jak choćby sędzia Kamil Zaradkiewicz, którzy ubolewają, że prezydent nie wysłał budżetu do Trybunału w normalnym trybie, czyli go nie zablokował. Bo tylko wtedy skutecznie napiętnowałby bezprawie, polegające na zignorowaniu jego kompetencji do ułaskawienia Kamińskiego i Wąsika. Zwracam jednak uwagę, że nie prowadziłoby to automatycznie do nowych wyborów. Prezydent skraca kadencję tylko wtedy, kiedy nie dostanie budżetu do podpisu w 4 miesiące po złożeniu. A dostał. Obowiązywałoby prowizorium budżetowe. A co by się stało, gdyby Trybunał na koniec budżet jednak zakwestionował? Zwracam uwagę, że obecna koalicja tak jakby tego Trybunału nie uznawała. Piszę "tak jakby", bo wypowiedzi ludzi władzy są w tej sprawie sprzeczne i niekonsekwentne. Wiemy już jednak, że szykowana jest sejmowa uchwała kwestionująca prawomocność aż pięciu sędziów TK. Trzech tak zwanych dublerów oraz - podobno - Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza. Na jakiej podstawie ostatniej dwójki? Bo przyszli do TK z parlamentu? Wcześniej dotyczyło to wielu innych sędziów Trybunału. Ta uchwała nie będzie dla nikogo wiążąca. Konstytucja nie przewiduje odwoływania sędziów Trybunału, zwłaszcza takich, którzy realnie objęli swój urząd, bo zaprzysiągł ich prezydent. Ale to niewątpliwie wzmocni tendencje do nieuznawania przez rządzących tego Trybunału, wraz z jego orzeczeniami, które będą opisywane jako "bezskuteczne". Wytworzy się stan kompletnego bezprawia, Polacy nie będą mieli skutecznej ochrony przed niekonstytucyjnym prawem. Na jak długo? Nie wiadomo. Czy nowa koalicja zamierza wybierać własnych sędziów do organu, którego nie uznaje? Tego też nie wiemy. Na tak zwany konstytucyjny reset, który zakłada wybór całkiem nowego Trybunału, także się nie zanosi. Wymagałby zmiany konstytucji, a więc zgody opozycji. Dlaczego PiS miałby przyklepywać bezprawne eliminowanie swoich sędziów w zamian za iluzoryczny wpływ na wspólny z koalicją wybór ich następców? Nie chcę się wdawać w skomplikowane debaty, kto tu zawinił na początku i czym. PiS też odwoływał sędziów TK, choć jednak przez ich zaprzysiężeniem. Zarazem chaos jaki powstanie teraz nie jest porównywalny z niczym, co się przydarzyło Polakom po roku 1989. Nam na razie wystarczy konkluzja, że odsyłanie dziś czegokolwiek do TK przez prezydenta jest groźbą czysto teoretyczną. Tusk nie musi się jej obawiać. Jeśli straszy prezydenta, a tak naprawdę PiS, wyborami to po to aby wykazać się dodatkowo własną przewagą. No może nie tylko po to. Prezydent ma teoretycznie w zanadrzu jedną skuteczną broń na nową koalicję. Mógłby wetować każdą ustawę jako bezprawnie uchwaloną. Na razie rząd Tuska i marszałek Hołownia nie doszli jeszcze do otwartego kwestionowania prawomocności prezydenckiego weta. Czy by to zrobili? Raczej nie pozostawałoby im nic innego jak przeprowadzenie ponownych wyborów. To jest możliwe do osiągnięcia: sejmową uchwałą wymagającą trzech piątych głosów. Ponieważ PiS deklaruje, że by taki wniosek poparł, jest to możliwe. W teorii, bo w praktyce nikt tego nie chce. Nie chcą rządzący, ale jeszcze bardziej nie chce PiS. Wciąż działa efekt niedawnego zwycięstwa, możliwe, że koalicja Tuska uzyskałaby jeszcze lepszy wynik. Oczywiście takie wybory, zapewne przy zmniejszonej frekwencji, trudno sobie wyobrazić. Ale Polska jest dziś w takim stanie politycznego absurdu, że wyobrażać sobie można wszystko. Tusk wie, że Duda i Kaczyński wiedzą, więc bezkarnie straszy. To znamienne prezes PiS bardzo niedawno zdawał się zachęcać prezydenta do pójścia na zwarcie. Ale pytany przez dziennikarzy o to, czy dąży do szybkich wyborów, zaczął się tego wypierać. Co świadczy o jego pogubieniu się. Zarazem gołym okiem widać, że Duda niczego z prezesem PiS nie uzgadnia. Formułka Tuska, że prezydent robi coś "na rozkaz Kaczyńskiego" pada tylko po to aby głowę państwa dodatkowo obrazić. Czy fakt, że prezydent nie używa broni ostatecznej, czyli prawdziwych wet, a tylko straszaków, zapewne nieskutecznych, go kompromituje? Zapewne ujawnia jego bezsilność. Tylko jakich metod ma używać do obrony własnych, kompetencji, które ostentacyjnie nie są szanowane, a przy okazji do napiętnowania działań bezprawnych? Gdyby użył wet jako stałej zasady, z jednej strony być może naraziłby własny obóz na dalsze straty polityczne, także w najbliższych wyborach, również tych prezydenckich. Z drugiej, wystawiłby Polskę na niewiarygodny chaos. Tusk to wie. Można powiedzieć, że trzyma prezydenta za gardło ze sprawnością terrorysty. Na dokładkę przez chór klakierów jest przedstawiany jako ofiara ataku. Mógłby się w teorii obawiać złej reputacji w innych krajach, jako współsprawca konstytucyjnej anarchii. Ale wie i to, że tam też role są rozdane. Ci na których jemu zależy, obwinią wyłącznie drugą stronę. Poza wszystkim realna siła jest zawsze po stronie rządu. Pierwszy rząd Tuska mógł pozbawić prezydenta Lecha Kaczyńskiego samolotu, kiedy ten chciał lecieć na szczyt Unii Europejskiej. Ten posuwa się dalej. Jest w stanie dokonać aresztowań w pałacu prezydenckim. Bez wielkiego ryzyka utraty zaufania swoich wyborców. Wojny na górze są dla Polaków nieczytelne. Były za poprzedniej władzy. I są za tej. Jednak ma rację Nie zmienia to faktu, że w sporach prawnych - o ułaskawienie Kamińskiego i Wąsika czy o odwołanie prokuratora krajowego wymagające zgody prezydenta - rację ma głowa państwa. Ma rację, ale nie ma dywizji. Sytuacja znana z historii. Natrząsanie się z tego jest mało eleganckie, ale nie oczekujmy elegancji od tych, którzy zajmują się w Polsce polityką. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Prezydent Duda próbuje różnych dróg wpływania na rzeczywistość. Z jednej strony pisze ostry list do Tuska. Z drugiej, zwołuje Radę Gabinetową, na której chce przekonywać ten układ rządzący do takich dużych inwestycji jak CPK. Robi to nie tylko aby pomóc swojemu obozowi, ale także dlatego, że tak myśli, wierzy w to. Ciężkie do uwierzenia, gdy mowa o polityku, ale tak jest. Już pojawiły się głosy, że nauczając ministrów Tuska, co jest dobre dla Polski, wykracza poza swoje kompetencje. Ale Rada Gabinetowa jest przewidziana konstytucją i nie zapisano tam tematycznych ograniczeń dla niej. Co więcej, prezydent dostał inne samodzielne uprawnienia: orędzia, inicjatywą ustawodawczą, weta, które pozwalają mu na recenzowanie polityki, także i tej wewnętrznej. To są wszystko oczywistości, a jednak trzeba o nich pisać, kiedy wykazywanie Andrzejowi Dudzie, czego mu nie wolno, staje się sportem narodowym. Także w niektórych mediach. Piotr Zaremba