Przypomnijmy dla porządku sekwencję zdarzeń. Kierowany przez ministra Wieczorka resort nauki zwolnił szefa instytucji badawczej zajmującej się rozwojem sztucznej inteligencji. Nazywał się Piotr Sankowski. Nowa władza wsadziła w to miejsce własnego nominata. Nazwisko nieistotne. Ze sprawy początkowo nikt nie zamierzał się nikomu tłumaczyć. Rząd Donalda Tuska działa przecież pod wielkim sztandarem "dePiS-izacji Polski". A hasło to - jak każdy wielki polityczny kwantyfikator - kolejne kręgi "Polski uśmiechniętej" rozwijać mogą sobie twórczo wedle własnego uznania. Akurat wymiana kadry kierowniczej i czyszczenie jej z ludzi powołanych w czasach PiS pod "sprzątanie po kaczyźmie" wpisuje się znakomicie, prawda? Pewny strzał. IDEAS NCBR. Wojna o Sankowskiego Czemu ktoś miałby się na tym polu hamować, skoro nowa władza daje sobie oficjalne przyzwolenie na usuwanie dużo mocniej osadzonych w systemie prokuratorów, podważania nominacji sędziowskich albo grożenie nawet konstytucyjnym organom w stylu prezesa NBP. Gdzie tam jakiś Sankowski z IDEAS NCBR? Ale zrobił się dym. Początkowo minister Wieczorek (nota bene najbardziej prominentny dziś przedstawiciel środowiska tzw. Ordynackiej) i jego "wice" Maciej Gdula (kiedyś prominentny przedstawiciel środowiska Krytyki Politycznej) próbowali bronić swojej decyzji w sposób uśmiechnięcie klasyczny. Czyli sugerując, że Sankowski się nie nadawał. A może i gorzej, bo przecież sami "wicie rozumiecie", czego się po PiS-iorach spodziewać trzeba. Ale oburzenie nie chciało jakoś wygasnąć. Okazało się - jak zwykle z resztą - że im bardziej borowano problem, tym bardziej wychodziło niezbicie, że Wieczorek i Gdula na Sankowskiego nie mieli nic. Nic poza sprawdzonym "teraz - kurka wodna - my". Chryja trwała w najlepsze i Lewica się przestraszyła. Wykonując zwrot o 360 stopni przez prawą burtę. Sankowski, który wyszedł z ministerstwa z odwołaniem, teraz został do tego samo ministerstwa poproszony po odbiór... nominacji. Próbując desperacko ratować twarz, Gdula rzucił, że teraz to będzie zupełnie nowy instytut "z prawdziwego zdarzenia". Nie to, co ten stary. Ale wątpię, czy w tę opowieść uwierzyć może ktokolwiek o IQ przekraczającym poziom miski na sałatę (przepraszam z góry wszystkie salaterki, które poczuły się urażone). Podsumowując - Lewica pokazała się jak mały Jasio, który nie dość, że napsocił, to jeszcze dał się na tym złapać za rękę. Wszystko fajnie, ale co gdyby... I niby fajnie. "Presja ma sens" i te sprawy. Można się rozejść do domów w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Ale nie tak szybko. Bo zastanówmy się przez chwilę nad kilkoma nieznośnymi pytaniami. Pierwsze: co by było, gdyby nie stworzył się szeroki front obrony "Sankowskiego od AI"? Innymi słowy, gdyby władza dała radę wszelkie wątpliwości wobec swoich posunięć potraktować wedle skryptu, jakim leci od grudnia ubiegłego roku? Czyli albo krytykę zamilczając (przy wykorzystaniu swojej medialnej przewagi w systemie), albo gdyby wykpiła się starym numerem, że - pardon my French - "oto kwiczą świnie odrywane od koryta". Fakt, że bon mot ze świniami spopularyzowali poprzednicy niczego w kwestii rozmiłowania się Tuska i spółki w tej metodzie nie zmienia. Pytania kolejne: w jak wielu przypadkach różnego typu posunięć, czystek i zaniechań nowej władzy masa krytyczna nie tworzy się, bo sprawa jest mniej nośna? Taki na przykład historyk Robert Kostro - ojciec, matka, babka i chrzestny Muzeum Historii Polski w jednym. Facet, który wychodził to muzeum przez lata u kolejnych rządów. I nawet je zbudował. A teraz musi odejść przed końcem kadencji. Nie bardzo w zasadzie wiadomo dlaczego, prócz tego, że tak zdecydowała ministra kultury. Kostry bronili nawet w tym miejscu felietoniści Piotr Zaremba i Cezary Michalski. I co? I nic. Figa z makiem z pasternakiem. ...gdyby trafiło nie na Lewicę, a na KO? Albo jeszcze jedno pytanie: co by było, gdyby z Sankowskim od AI nie trafiło akurat na Lewicę, która jest słaba, zestrachana i boi się własnego cienia. Tylko byłby on ofiarą polityka z KO. Albo wręcz jednego z superministrów, których działania stanowią przedłużenie wielkiej antyPiS-owskiej krucjaty najwyższego wodza? Czy wtedy presja by wystarczyła? Wątpię. A dlaczego wątpię? Bo mam dowody. Czy presja opinii publicznej (tysiąckrotnie większa niż w tym wypadku) działa w przypadku sądów? Albo niszczącego nasze życie publiczne politycznego spektaklu rozliczeń? Nie, nie działa. Minister Bodnar robi, co chce Tusk. Tak jak wcześniej robili Sienkiewicz albo Kierwiński. A opozycja "morda w kubeł, bo wygrała ta partia" - celowo trawestuję zdanie z wywiadu Marcina Wolskiego (wtedy ważny w PiS-owskiej polityce medialnej) z roku 2016. Słowa, które wtedy brane były przez obóz przyszłej uśmiechniętej Polski za ostateczny znak autorytarnej natury złych kaczystów. Dziś uśmiechnięci robią dokładnie tak samo. Wszystkie te pytania nie pozwalają jednak tak szczerze się ucieszyć "sensem presji". Zostaje chyba tylko wniosek, że może na tym przykładzie paru niezdecydowanych zobaczy, jak ważne są jeszcze te rewiry polskiej opinii publicznej, gdzie wciąż krytykować władzę wolno. I od czasu do czasu udaje się zmusić ją nawet do ustępstwa. Choćby i taktycznego. To - jak na moment w którym się znajdujemy - całkiem sporo. Oby nam tego nie odebrano na jakimś kolejnym zakręcie. Rafał Woś