W ostatni wtorek pod Sejmem odbyła się manifestacja przeciwko nieuchwaleniu depenalizacji aborcji. Była frekwencyjną klapą, następstwem klapy politycznej, klapy komunikacyjnej i wielu innych klap zaliczanych od paru lat przez najbardziej radykalne skrzydło ruchu kobiecego. Pierwszy czarny protest w 2016 roku zebrał na ulicach Warszawy i innych miast kilkaset tysięcy kobiet i mężczyzn jednego wieczora. Kaczyński się wtedy cofnął, choć już wówczas zamierzał spłacić polityczne długi wobec Rydzyka i Jędraszewskiego resztkami praw kobiet. W 2020 roku protesty wciąż były liczne, jednak Jarosław Kaczyński i Julia Przyłębska nie musieli się z niczego wycofać, bowiem ostatecznie "czarne protesty" skończyły się czarną groteską. Było nią najpierw pogardliwe odepchnięcie zwolenniczek obrony kompromisu przez radykałki, które dopuszczały do głosu wyłącznie zwolenniczki pełnej liberalizacji aborcji. Następnie wybuchł spór o to, czy strajk kobiet ma prawo nazywać się strajkiem "kobiet", czy powinien nazywać się strajkiem "osób z macicami". Tak się "bawiła stolica", kogo by w tej sytuacji obchodziły problemy dziewczyny ze wsi rodzącej dziecko przy taśmie w fabryce drobiu (to był realny wypadek i tą dziewczyną zajęła się prokuratura Ziobry i Kaczyńskiego). Ostatnia manifestacja pod Sejmem, zarówno na tle "czarnego protestu" z 2016 roku, jak też "strajku kobiet" z roku 2020, była totalną porażką. Liberalne media, które z jakimś dziwacznym uporem, zamiast bronić liberalnego centrum i liberalnej zasady kompromisu stały się tubą antyliberalnych radykałów i radykałek, a wreszcie antyliberalnej partii Razem (20 jej działaczy przyniosło pod Sejm 20 flag z logiem partii, co dało chiński efekt "morza flag") - przedstawiły jednak tę porażkę jako "głos polskich kobiet". Otóż Polek głosujących na PSL, PiS, Konfederację, a nawet na centrowe czy konserwatywne skrzydło KO jest nieporównanie więcej, niż Polek głosujących dziś na lewicę. Czy lewicowi radykałowie sądzą, że te wszystkie kobiety są tak głupie, iż nie zauważyły na kogo i na co głosują? To by było paternalistyczne i wykluczające, a przecież radykalnej lewicy nie cechuje ponoć ani paternalizm, ani postawa wykluczająca. Koalicja musi "dowieźć" parę kompromisów Jeśli Polacy są podzieleni, jeśli Polki są podzielone, trzeba zawrzeć kompromis. Klęską koalicji jest to, że takiego kompromisu nie ma. Po sześciu miesiącach nie ma go w sprawie aborcji i może go nie być w sprawie związków partnerskich. Nie ma go też w sprawie stosunków państwo-Kościół, przez co konieczna dla odfeudalizowania Polski zmiana funduszu kościelnego na podatek kościelny (projekt był na ukończeniu już w 2014 roku) nawet nie ruszyła. Tusk słusznie poskarżył się na Kosiniaka-Kamysza, że ta ostatnia sprawa nie ruszyła. Premier udaje jednak, że zapomniał, iż parę miesięcy temu wskazał jako odpowiedzialnego prezesa PSL-u, właśnie po to, żeby sprawę zamrozić, bowiem on sam nie miał czasu jeszcze się nią zająć. A tylko on byłby dla episkopatu jako partner wiarygodny - zarówno na poziomie obietnic, jak też gróźb. Dialog państwa z najsilniejszą społeczną instytucją, jaką pozostaje Kościół katolicki w Polsce, jest jednym z priorytetów władzy. Szczególnie nowe ustawienie stosunków państwo-Kościół po ośmiu latach budowania w Polsce putinowsko-cerkiewnego modelu tych relacji. Zasłanianie niezdolności zajęcia się tym priorytetem przez Koalicję szczypanką w sprawie lekcji religii czy innymi szczypankami z udziałem lewego skrzydła Koalicji i prawego skrzydła Kościoła - jest znowu porażką. Logika "jednoosobowego kierownictwa" Przyjęta już dawno przez Donalda Tuska logika "jednoosobowego kierownictwa" sprawia, że najważniejsze kryzysy (w nowoczesnym państwie owych "najważniejszych kryzysów" jest kilka, kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt tygodniowo), premier musi rozwiązywać sam. Jeśli powierzy je swoim coraz bledszym awatarom, sprawy pozostaną nierozwiązane. Czy jeden człowiek może zażegnać kilka-kilkanaście-kilkadziesiąt kryzysów tygodniowo? Kaczyński próbował, do "ucha prezesa" na Nowogrodzkiej stała niekończąca się kolejka petentów (szefów spółek skarbu państwa, pracowników mediów państwowych, ministrów, a nawet premierów), a kryzysy pozostawały nierozwiązane. Dziś podobna kolejka ustawia się przed gabinetem "kierownika" na "piątym piętrze". Ryzyko dla Tuska i państwa jest podobne, jak było dla Kaczyńskiego i państwa. Wyjątkami wśród awatarów, politykami z krwi i kości, których Tusk toleruje i rozsądnie używa, są Roman Giertych (właśnie dlatego furiacko atakowany przez PiS i antyliberalną "razemicką" lewicę) oraz Radosław Sikorski. Giertychów i Sikorskich Tusk powinien mieć z tuzin (o ile nie parę tuzinów). Jeśli Polska paru tuzinów ludzi o podobnej wyporności czy talencie nie posiada, jest raczej stracona. Jeśli posiada, a Tusk nie potrafi ich znaleźć albo im nie potrafi zaufać, stracony jest Tusk, a Polska też po drodze oberwie. Kaczyński miał przez parę lat Konrada Szymańskiego, który na tle wariatów i fanatyków błyszczał jak gwiazda na firmamencie prawicowej polityki polskiej. Gdyby prezes miał takich 10, dostałby pieniądze z KPO. Nawet Morawiecki na tle prawicowej przeciętnej raczej się wyróżniał. Ale Kaczyński sprzedał ich obu na ołtarzu ideologicznej licytacji z Ziobrą. Pieniędzy z KPO nie dostał, władzę stracił. Nie jestem "symetrystą", uważam, że kierunkowo polityka Tuska jest dla Polski nieco bezpieczniejsza niż kierunkowo polityka Kaczyńskiego. "Nieco" - co do którego mogę się oczywiście mylić - rozpala mnie jako publicystę, czasami ponad miarę, ale taki już jestem. Jednak zbudowanie kapitału społecznego wokół osoby politycznego lidera, zbudowanie partnerstwa i kapitału wzajemnego zaufania, a nie wyłącznie zaprzęganie do państwowego wózka niewolników kupowanych za dary i batożonych od czasu do czasu, a wreszcie zdolność nawiązania pomiędzy władzą i opozycją nieformalnych kontaktów za kulisami jasełek (dyabły i aniołecki na obrotowej scenie) udających w Polsce politykę - to rzeczy, które jak na razie nie udały się ani "mojemu" Tuskowi, ani "Waszemu" (mówię do prawicy) Kaczyńskiemu. A ponieważ się nie udały, Polska - rozdarta konfliktem bez miary, bez wyznaczenia obszarów wolnych od polaryzacji, bez nieformalnych kanałów komunikacji pomiędzy władzą i opozycją - dryfuje w kierunku geopolitycznej Niagary. Jeśli Bestia dopełznie jednak do Białego Domu, będzie się z Bestią mogła układać cała polityka polska, czy też Bestia będzie mogła bez trudu werbować pokłóconych ze sobą wzajemnie lobbystów udających tylko polityków? Cezary Michalski