25-lecie Polski w NATO nie przeszło na Zachodzie niezauważone. "Żołnierze krajów NATO już są w Ukrainie i chciałbym serdecznie podziękować ambasadorom tych krajów, które takie ryzyko podjęły. One same wiedzą najlepiej, które to są" - w swoim stylu oznajmił minister Radosław Sikorski. To oświadczenie jest jak dolewanie oliwy do medialnego ognia. Już słowa prezydenta Francji na temat możliwej obecności wojsk NATO wywołały gwałtowne debaty na Zachodzie (patrz poprzedni felieton), a także nową falę atomowych pogróżek Kremla. NATO w Kijowie? Stosunek do wojny na Ukrainie powoli staje się jednym z kluczowych elementów podziału politycznego w państwach Unii Europejskiej i NATO. Ciekawe zatem jest teoretyczne ufundowanie owych debat, nierzadko - przyznajmy - przybierających postać gwałtownych awantur w świecie wirtualnym i realnym. Polaryzacja stanowisk w sprawie pełnoskalowej inwazji Moskwy, co może nawet zaskakiwać, obecnie opiera się na analogiach historycznych. Jedni na Zachodzie wierzą, że jesteśmy w przededniu wojny światowej, zatem przeżywamy odpowiednik lata roku 1914. Drudzy zaś uważają, iż wisi nad Europą powtórka choroby układania się ze Złem, czyli układu z Monachium 1938. Przyjęcie jednej z analogii historycznych pociąga za sobą konkretne wnioski co do pożądanej treści geopolitycznej agendy oraz tempa jej wprowadzania. Wbrew pozorom, w owych "uczonych sporach" chodzi zatem o jak najbardziej przyziemne sprawy. Lato 1914? Kilka lat temu ukazała się fenomenalna książka "Lunatycy" Christophera Clarka. Ceniony historyk z Cambridge opisał skomplikowane puzzle polityki międzynarodowej w chwili, gdy wydarzył się zamach w Sarajewie. Jak to się stało, że strzały jednego, młodego zamachowca w czerwcu 1914 roku doprowadziły do globalnego konfliktu? Książka Clarka, odsłaniając pasjonujące kulisy dyplomacji i ministerialnych gabinetów, stawiała arcydramatyczną tezę: wojna nie była koniecznością. Z archiwów wynikało, że na szczytach władzy w zasadzie konfrontacji zbrojnej nikt nie chciał, ale wszyscy zabrnęli w nią niejako "niechcący" wraz z podejmowaniem kolejnych decyzji, jak gdyby pod wpływem efektu kuli śnieżnej. Stąd tytuł bestsellera: "Lunatycy". Obecnie zarówno rok 1914, jak i sugestywna książka, przywoływane są w debatach na Zachodzie. Komentatorzy i politycy opowiadający się za trafnością tej analogii historycznej do roku 2024, alarmują: krok po kroku zmierzamy w stronę globalnego konfliktu. Teoretycznie nikt go nie chce, praktycznie zaś brniemy w wojnę "na ślepo". Co więcej, obecnie nie można wykluczyć konfrontacji nuklearnej. Zatem bezmyślna eskalacja napięcia na linii państwa NATO - Moskwa, może nas doprowadzić ludzkość do samozagłady. Wnioski tej strony są jasne i dają się wyrazić następująco: "Opamiętajmy się!", "Wróćmy do dyplomatycznych negocjacji!". Dla osób myślących w kategoriach roku 1914 roku słowa Radosława Sikorskiego podczas piątkowej konferencji z okazji 25-lecia Polski w NATO były jak kubeł zimnej wody, dodajmy, kubeł wylany przez kogoś skrajnie lekkomyślnego. Wrzesień 1938? Zupełnie inaczej sprawy postrzega drugi obóz polityków i komentatorów. Tu w zasadzie punktem wyjścia jest stwierdzenie, że były funkcjonariusz KGB, obecny prezydent Rosji, Władimir Putin jest współczesnym odpowiednikiem Adolfa Hitlera. Putinizm to, ni mniej, ni więcej, tylko współczesna forma nazizmu. Jako że wojna w Ukrainie jest wojną lokalną, a nie światową, stosowna wydaje się inna analogia historyczna, czyli układ monachijski. Wówczas bowiem cztery mocarstwa ponad głowami polityków z Pragi zezwoliły na rozbiór ich kraju. Aneksja części Czechosłowacji miała zaspokoić apetyty III Rzeszy, aby uniknąć powtórki Wielkiej Wojny. Polityka ustępstw wobec faszyzmu zawsze kosztem państw Europy Środkowo-Wschodniej, spod znaku Neville’a Chamberlaina oraz Édouarda Daladiera, skończyła się kompromitacją. Agresywnego Berlina nie tylko nie zatrzymano, ale wręcz osłabiono możliwości własnej obrony poprzez wydanie militarnego sojusznika, Czechosłowacji, na łup Adolfa Hitlera. Obecnie zatem należy pamiętać przede wszystkim o koszmarnej lekcji owego "appeasementu", który i tak skończył się II wojną światową. Fatalne i naiwne decyzje przyniosły jeszcze więcej ofiar oraz zniszczenia. Nie można ustępować pola współczesnym odpowiednikom Hitlera, albowiem oni rozumieją wyłącznie argumenty siły. A Polska? Analogie historyczne są tym, czym są - analogiami historycznymi. Świadczą o rozpaczliwej próbie zrozumienia, w którym miejscu się znaleźliśmy i jakie decyzje należy podejmować (a jakich nie). Fakt, że tak często ucieka się do analogii historycznych jako do argumentu w debatach, dowodzi intelektualnego przesilenia, wobec którego się znaleźliśmy. Nikomu nie wystarcza polityczne trzymanie się optyki "tu i teraz". W obliczu toczącej się wojny teraźniejszość przestała nam wystarczać. Jednocześnie polityczne decyzje oraz zaniechania wydają się dziś ważyć na życiu milionów ludzi, być może całej ludzkości. Nic zatem dziwnego, że podział na tle stosunku do wojny już stał się faktem w krajach takich, jak Stany Zjednoczone. Nie trzeba nikogo przekonywać o konsekwencjach poddawania pod głosowanie decyzji o pomocy dla Ukrainy lub jej braku. Amerykanie aż do ataku na Pearl Harbor w większości trzymali się twardo izolacjonizmu. Żadne sukcesy Niemiec Hitlera w Europie ani lamenty Londynu w okresie 1939-1941 nie wpłynęły na zmianę stanowiska Waszyngtonu. Dopiero agresja innego kraju - Japonii - zmieniła wszystko. Chociaż trudno pogodzić przedstawicieli obu obozów, widać jak strach przed globalnym konfliktem rozchodzi się. My, chociaż ciążymy sympatiami ku osobom bliskim analogii roku 1938, w sumie znajdujemy się intelektualnie gdzie indziej. Dla nas koszmar roku 1939, czwarty rozbiór Polski, który jednocześnie odsyła do trzech poprzednich, stanowi ramy polityczne. Jesteśmy jednym z krajów posttraumatycznej suwerenności. I to co do zasady determinuje nasz ogląd toczącej się wojny oraz decyzje polityków. Nie powinno być zatem zdziwienia, że w obliczu egzystencjalnego kryzysu państw Europy Środkowo-Wschodniej premier Donald Tusk oraz prezydent Andrzej Duda powściągnęli animozje i razem udali się do sojuszniczego Waszyngtonu. Na tle analogii historycznych, które wyznaczają nasze rozumienie świata geopolityki, tak po prostu powinno być. "Chcesz pokoju, szykuj się na wojnę" - starożytna mądrość nic nie straciła na aktualności. Jarosław Kuisz