Repetytywność historii bywa irytująca. Przecież wszystko to już było. Z jednej strony przedstawiciele elit potępiają wichrzycieli, bliscy władzy profesorowie PAN i UW podkreślają, że podpuszczeni przez mroczne siły ciemni rolnicy nie rozumieją kosztów postępu i tego, że ich protest służy cudzemu imperializmowi. Z drugiej strony, do protestujących jadą przywódcy. Zdjęte marynarki, koszule rozpięte pod szyją. "Wiecie, towarzysze, porozmawiajmy jak mężczyźni, jakie to stoją przed wami problemy, wyżalcie się nam". Tyle że na rolników to nie działa. Gdy nie słyszą merytorycznych argumentów a socjotechnikę, to wychodzą z sali i protestują dalej. Nie kupują powietrza, czyli słów, PR, propagandy, mody, bo w ich pracy z tego się nie wyżyje. Wyjątkowo krnąbrna grupa. Wtedy znowu trzeba na nich poszczuć całą resztę. Albo nie wpuścić ich do miasta i podgrzać konflikt. Albo ściemniać, że im się coś obiecało - czyli dodatkowe embargo na żywność z Rosji, które w żaden sposób nie rozwiązuje problemu w przypadku Polski, bo to śladowa część importu spożywczego, około 2,5 procent. Aekonomiści Jeszcze na chwile zostając przy historii. To dość charakterystyczne, że Polska po 1989 roku w zapomnienie puściła największy europejski ruch protestu przeciwko stalinizacji Europy Środkowo-Wschodniej oparty właśnie na wsi i małych miasteczkach. Na tyle PSL mikołajczykowski jest mało znany, że dziś poseł Trela z Lewicy dziwi się tym, którzy za Stalina, Berii i Bieruta nie włączali się w "nurt odbudowy" powojennej Polski tylko bruździli. Prawicy udało się wygrzebać zakazanych żołnierzy wyklętych, medialno-historyczny mainstream z kolei stworzył wersję, wedle której historia protestu zaczyna się wiele lat później wraz z Jackiem Kuroniem i jemu podobnymi zbuntowanymi warszawskimi komunistami. Kilkusettysięczny nurt chłopski, rolniczy, który objął także miasta, popierany przez kilka milionów ludzi nie budzi dzisiaj w Polsce większych emocji, a także wdzięczności. Pomimo że działacze PSL byli katowani i mordowani przez budowniczych "demokracji" i tamtejszej "praworządności". Pomimo że to dzięki nim komunistom nie udało się w pełni zniszczyć struktury wsi, dzięki czemu w 1989 roku cała Polska nie wyglądała jak były wiejski PGR. Uważam, że to podejście ignorowania wsi jest stale obecne wśród elit politycznych i medialnych, a te ostatnie skutecznie napuszczają miasto na wieś. To miasto, paradoksalnie w dużym stopniu składające się z chłopskich dzieci i wnuków, jest od lat przekonywane, że wieś jest niepotrzebna. Dużo kosztuje, jest roszczeniowa, zapóźniona i straszna. Są to argumenty podnoszone też przez naszych rozmaitych liberałów rodem z lat 90. Kompletnie aekonomiczne, niezgodne z dzisiejszymi trendami, gdzie Chiny i wszystkie duże gospodarki stają na głowie by rozwijać uprawy, w końcu z doświadczeniem pandemicznego zerwania łańcuchów dostaw i wzrostem cen żywności na całym świecie. Wieś to nie fanaberia Niestety rolników nie da się przekonać, że są niepotrzebną fanaberią. Że uścisk dłoni i poklepanie po plecach rozwiąże problem. Że "a teraz skoro pogadaliśmy, rozejdziemy się do swoich zajęć". Ich postulaty są bardzo logiczne i konkretne. Większość z nich jest zresztą podnoszona także poza Polską. Rumunia jakiś czas temu uzyskała zarówno limity dotyczące ilości ukraińskiego zboża, które może przekroczyć jej granice, dopłaty do własnego zboża, jak i zapowiedź lepszej ochrony granicy, czyli przede wszystkim portów, którymi pszenica trafia do ich kraju. Ważnym argumentem dla miast jest kwestia pestycydów i ekologicznych upraw, które ma wymuszać Zielony Ład. Tyle że rolnicy słusznie zauważają, że jeśli nienegocjowane z nimi porozumienie zniszczy wieś i ograniczy uprawy, to trafi do nas więcej żywności z krajów, gdzie nikt się pestycydami w ogóle nie przejmuje, za to coraz mocniej stawia się na eksport. Rolnicy chcą konkretów i są w dużym stopniu impregnowani na socjotechnikę, co jest problemem opierającej się na tej ostatniej władzy. Nie tylko w Polsce. Ale właśnie w tym kontekście ten protest ma także swój wymiar uniwersalny, nie tylko przyziemny. Jest on wymierzony w świat, w którym władza, obojętne czy w Warszawie, czy w Paryżu, czy Brukseli, może robić co chce, bo rządzi nie za sprawą swoich decyzji i programów, a kampanii propagandowych, fal medialnych, algorytmów w social mediach i wspierającego przemysłu influenserskiego. Niestety, jedzenia z tego nie będzie, a jest ono wciąż wyżej w piramidzie potrzeb niż nawet najbardziej zaangażowany w sprawy świata profil na Instagramie. Przeczytaj również nasz raport specjalny: Wybory samorządowe 2024 ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!