Osoby pamiętające "komunę" samo pytanie o to, czy centrum dowodzenia Europy może znajdować się u nas, przyprawia o zawrót głowy. Jak to? To jeszcze za naszego życia dokonała się taka rewolucyjna zmiana?! Od zaścianka Europy, od poniżenia przez ZSRR i biedy lat 80. - błyskawicznie, w trzy dekady przeszliśmy drogę do I ligi państw? Nie trzeba jednak pamiętać PRL-u, aby przecierać oczy ze zdumienia. Temat własnej peryferyjności należy w Polsce do tematów obowiązkowych, o czym przypominał nieodżałowany profesor Jerzy Jedlicki. Tymczasem od wybuchu wojny w Ukrainie o przesunięcie się Europy Wschodniej do centrum pytania zadają sobie publicyści zagraniczni. Jedni z fascynacją poznawczą, inni z wyraźną niechęcią. Biorąc pod uwagę bicie w bębny wyborcze w Polsce, warto zatkać uszy i zastanowić się nad słusznością tezy o przesunięciu centrum do Europy Wschodniej. Fakt, że coś jest miłe dla naszego ucha, nie musi bowiem oznaczać, że automatycznie jest prawdziwe. Boisko mocarstw czy suwerenność? Po pierwsze, przesunięcie geopolitycznego centrum na Wschód dokonało się w wyniku decyzji wielkich mocarstw. Z jednej strony, prezydent Władimir Putin podjął suwerenną decyzję o militarnej agresji na sąsiedni kraj. Z drugiej strony, po chwili wahania, prezydent Joe Biden podjął lustrzaną decyzję o udzieleniu pomocy broniącej się Ukrainie. Kijów przecież przyznaje, że - bez pomocy Zachodu - nic by nie dały nawet najbardziej heroiczne czyny żołnierzy. W ten sposób narysowania została w naszej części Europy nowa linia geopolitycznego napięcia. Obserwatorzy przyglądają się jej uważnie. Przy okazji - w nowym kontekście - padają pytania o znajdujące się tutaj kraje, narody, ich kulturę i zasoby militarne. Ewidentnie centrum zainteresowania znalazło się w naszej części świata. Nic się nie zmieni tym bardziej, że zagrożony atakiem chińskim Tajwan wydaje się również zwierciadlanym odbiciem naszego regionu. Nie zmienia to jednak faktu, że kluczowe decyzje zapadły ponad naszymi głowami. Agresywna Rosja tuż obok nas nie zniknie. Jednak dość wyobrazić sobie, iż po nadchodzących wyborach w Białym Domu zamieszka zwolennik daleko posuniętego izolacjonizmu. Nawet tak małe ćwiczenie wyobraźni uzmysławia nam, że owo geopolityczne centrum przynajmniej częściowo przesunęło się tutaj "na kredyt". Po drugie, przesunięcie geopolityczne dokonało się w wyniku abdykacji Francji i Niemiec z roli lidera. Oba kraje próbowały ugłaskać Rosję, następnie próbowały prowadzić politykę zygzaków. Nie jest prawdą, że nie udzielają pomocy Ukrainie. Niemniej usiłują szukać wyjścia z impasu rozmaitymi drogami. Nie chcą w tej wojnie pełnić roli jastrzębia. Nie chcą również bez reszty podporządkować się polityce Waszyngtonu (czego dowodem był głośny "samolotowy" wywiad prezydenta Macrona. Patrz: felieton z ubiegłego tygodnia). Jako że kraje sąsiadujące z Rosja chętnie przejęły zatem tę podwójną rolę - najostrzejszych i najwierniejszych aliantów USA - wrażenie przesunięcia się centrum Europy do nas tylko się pogłębiło. To jednak nie koniec Wyobraźnia naszych polityków jednak idzie za daleko. Niektórzy nieomal wyobrażają sobie, że przejmą stery Unii Europejskiej i podyktują decyzje Paryżowi i Berlinowi. Tak się nie stanie. Bardziej realistycznym scenariuszem wydaje się granie każdego kraju na siebie. Przy czym warto podkreślić, że siła naszego kraju w dużej mierze związana była nie tylko z członkostwem w NATO, ale również ze ścisłym aliansem z Ukrainą. Tymczasem nasz rząd, ewidentnie myśląc o wyborach parlamentarnych, zakazał importu produktów rolnych z Ukrainy. Nie wiemy jeszcze, jak skończy się ta sprawa. Ukazuje ona jednak wyraźnie granice więzów rządu PiS z rządem ukraińskim. Dlaczego to ważne? Bo na dłuższą metę właśnie takie kwestie, jak obrona rolnictwa polskiego (ale także węgierskiego czy słowackiego) może okazać się tamą dla dalszego popierania szybkiego wejścia Ukrainy do UE. Wystarczy, że minie bezpośrednie zagrożenie militarne ze strony Moskwy, wyborcy różnych państw zaczną patrzeć zgoła inaczej nie tylko na sprawy zboża. Co więcej, potencjał intelektualny i gospodarczy poszczególnych państw Europy nadal waży na przyszłości. Tu wciąż dużo nam brakuje. Konfrontacyjna polityka partii rządzącej w Polsce w zasadzie uniemożliwia budowanie ambitnych, ponadpartyjnych planów. W pewnym sensie to podstawianie sobie nogi w sytuacji międzynarodowej koniunktury. Jak bowiem można mówić o przejmowaniu roli w Unii, gdy jednocześnie łamie się prawo unijne w sprawie importu zbóż? Nie chodzi tu o moralizowanie, tylko o to, czy poza egoizmem narodowym mamy cokolwiek do zaoferowania krajom starej Unii - by w ogóle nasze "przewodzenie" w UE wydało im się atrakcyjne. Na razie odnosi się wrażenie jazdy na gapę w skali makro. Nawet, jeśli nie wchodzi w grę przejmowanie sterów, to pewno w XXI wieku jako kraj stać nas byłoby w Unii na więcej. Jak zawsze w takiej sytuacji, piłka znajduje się po stronie rządzących. I co z tego? Wybieramy doraźne kłótnie, jednodniowe połajanki, taplanie się w hejcie i napędzaniu we wzajemnej nieufności. Zamiast tymczasowego rozejmu między obozami - w imię powodzenia geopolitycznego kraju, decydujemy się raczej na łatwiejsze technicznie podstawienie nogi sąsiadowi. To nie jest polityka godna polskich mężów (czy żon) stanu, ale histeryków. Pewne jest zatem, że do naszej części świata przesunęła się medialna uwaga świata, zainteresowanie polityków, ekspertów, incydentalnie tylko zwykłych obywateli. Oczywiście, nie będzie to trwało wiecznie.