W połowie września 2021 roku świat dowiedział się o nadzwyczajnym porozumieniu pomiędzy Australią, Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi. Trzonem tej współpracy międzynarodowej ogłoszono stworzenie flotylli okrętów podwodnych z napędem jądrowym w Australii. Sojusz ewidentnie był wymierzony w Chiny. Nie tylko dlatego, że USA tak chciały, ale także, dlatego że w Australii zaczęto powoli odkrywać, jak skutecznie Pekin korumpuje tamtejszych polityków. Dla większości Europejczyków wiadomość o porozumieniu AUCUS była raczej egzotyczna - z wyjątkiem Francuzów. Jak się okazało, z dnia na dzień Paryż został w wielkim stylu zostawiony na lodzie. Pierwotnie to właśnie Francja miała dostarczyć flotę nowoczesnych łodzi podwodnych. Nagle przyszło się pożegnać z sumami iście bajońskimi. Przy czym Australia, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone ewidentnie zignorowały poprzedniego kontrahenta także komunikacyjnie. Nikt nikogo nie uprzedził kanałami dyplomatycznymi, nikt nie zadbał o kwestie wizerunkowe. To było wręcz ostentacyjne lekceważenie. Rozmaite pośpieszne gesty nie mogły zatrzeć więcej niż złego wrażenia w Paryżu. Owa niedawna sprawa przypomina się teraz, gdy prezydent Francji Emmanuel Macron został ugoszczony w Chinach z nadzwyczajnymi honorami. Pekin chciał pokazać, jak bardzo docenia gościa. Iluminacje świetlne, lukratywne kontrakty, wielogodzinne rozmowy z samym Xi Jinpingiem. Wreszcie słowa Macrona, które wywołały burzę - i ową burzę wywołać miały. Prezydent Francji powiedział między innymi w kontekście Tajwanu, że Europa nie powinna się wikłać w kryzysy, które "nie są nasze". Zdystansował się zatem wobec ślepego podążania za Waszyngtonem w polityce międzynarodowej. Krótko mówiąc, Europa nie powinna być wasalem USA, tylko myśleć o własnej pozycji strategicznej. Dla Francji to ważne również z powodów finansowych. Utrzymywanie innowacyjnego, silnego przemysłu zbrojeniowego - do pewnego stopnia jednak konkurencyjnego wobec USA - bez masowych zamówień z Europy wydaje się przedsięwzięciem coraz trudniejszym. Tymczasem Niemcy może i ogłosiły "Zeitenwende" wraz z gigantycznymi wydatkami na armię, jednak ku zaskoczeniu Francuzów postanowiły lwiej części zakupów dokonać poza Europą. Kontekst ma znaczenie Fakt, że Chiny nie rzuciły się - na łeb, na szyję - z pomocą Rosji Putina umożliwił Francji takie postawienie sprawy. Z punktu widzenia Pekinu wojna w Ukrainie pozostaje sprawą relatywnie odległą. Owszem, kupno tanich surowców energetycznych od Rosji jest nadzwyczaj korzystne. Jednak wymiana handlowa z Rosją dla Chin jest niemal symboliczna: w 2022 roku to zaledwie 3 proc. całkowitego handlu ze światem. Inwestycje chińskiego biznesu są w Rosji znikome. XI Jinping nie jest zainteresowany zwycięstwem Ukrainy czy upadkiem prezydenta Putina, ale innym scenariuszem: słabym Putinem u władzy, który, przeciągając (ale nie eskalując) wojnę w Ukrainie, angażuje część uwagi i zasobów państw Zachodu. Dla Pekinu najważniejszym rynkiem jest rynek amerykański - i najważniejszym problemem jest problem amerykański. XI Jinping nie zamierza rezygnować z Tajwanu, bo jego ambicją jest zjednoczenie "wielkich Chin". Co myśli o Zachodzie doskonale wiadomo ze słynnego, ujawnionego "dokumentu nr 9", w którym od góry do dołu potępiono wartości zachodnie. Teraz jednak na większą konfrontację z USA Chiny nie są gotowe. Jak się wydaje, wolą przeczekać niekorzystną koniunkturę międzynarodową, aby wrócić do śmiałej realizacji długofalowych ambicji globalnych. Dość przypomnieć, że przeciągająca się wojna wywołana przez prezydenta Putina popsuła także plany chińskie. Rozwój projektu, znanego pod nazwą Nowy Jedwabny Szlak w Europie Wschodniej w zasadzie padł. Albowiem - z wyjątkiem Węgier - władze i społeczeństwa krajów zagrożonych wojną automatycznie wrzuciły Chiny do jednego worka z Rosją. Sympatia do Pekinu, jeśli była, to wyparowała. Obecność USA za to jest witana z entuzjazmem, amerykańska strefa wpływów rośnie. NATO się powiększyło o Finlandię, Szwecja czeka już w kolejce. Oczywiste zatem jest to, że wojna w Ukrainie ma także minusy dla Chin. Uściskać dyktatora Aktualne rendez-vous Francji z Chinami to bardziej reakcja na obecną sytuację na świecie niż aktywna próba wyznaczenia przyszłości. To okno możliwości, poprzez które ważne kraje - ważne, choć o nierównym potencjale - usiłują wysłać sygnał do świata, przede wszystkim jednak do USA, by się z nimi liczył. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że na takich schadzkach lepiej wychodzą autokraci niż demokraci. Owszem, prezydent Francji pokusił się o kilka odważnych słów o poszanowaniu praw człowieka, wstawił się także za interesem Ukrainy. Gdy jednak Macron dyplomatycznie dystansuje się wobec demokratycznego Tajwanu, poprzednie zdania zostają natychmiast zapomniane, bo XI Jinping natychmiast zarządza manewry dokoła niepokornej wyspy. Być może kontrakty są lukratywne, jednak za cenę europejskich ambicji Paryża. W naszym regionie słowa o tym, by nie dać się wciągać w konflikt o Tajwan, kojarzą się jak najgorzej. Jeśli można porzucić Tajwan, to dlaczego nie Ukrainę, Polskę, Estonię i tak dalej. Być może Macron chce schłodzić nasze głowy "realizmem", pokazując palcem na globus i mówiąc, że przecież w razie wielkiej inwazji z Chin kontynentalnych Europejczycy nie uratują tej wyspy. Co więcej, wydaje się sugerować francuski polityk, niech się zmieni gospodarz w Białym Domu na Donalda Trumpa czy innego lidera, który wybierze wielki izolacjonizm, a bez europejskich sił zbrojnych znajdziemy się wszyscy na lodzie. Być może. I być może nasza reakcja jest neurotyczna, bo, chociaż globalny kontekst 2023 roku jest inny, dla nas te słowa wciąż oznaczają przecież "zdradę", "nowe Monachium", kolejny "rok 1939" itd. Po XX wieku trudno jednak oczekiwać od nas czegoś innego. I trudno, aby w Europie Środkowo-Wschodniej słowa Macrona o Tajwanie nie prowokowały nieufności do jakiegokolwiek przywództwa Paryża w Europie.