Wielu z szanownych czytelników pamięta pewnie sugestywne zdjęcia z podręczników historii. Przedstawiały one żołnierzy udających się w sierpniu 1914 roku na front. Na tych zdjęciach humory zazwyczaj dopisują. Wszyscy są bowiem przekonani, że będzie to "mała zwycięska wojna". Taka, z której wrócą za kilka tygodni - no, najwyżej za miesiąc czy dwa - w glorii bohaterów słusznej sprawy. Tamci uśmiechnięci żołnierze ze starych fotografii nie znali przyszłości. Nie wiedzieli, że nie jadą na żadną szybką wojenkę. Tylko na konflikt, który przejdzie do historii jako "wielka wojna". A potem jako "pierwsza światowa". Tamten konflikt - jak dobrze wiemy - nie skończył się po kilku tygodniach. Tylko trwał długie cztery lata. Stając się dla walczących stron jedną z największych traum w ich dotychczasowych dziejach. Jej największymi ofiarami byli zaś właśnie owi obfotografowani w sierpniu 1914 roku żołnierze. Ich dramat polegał na tym, że do domu wróci niewielu. A i ci, którym uda się przetrwać, nie będą już tymi samymi uśmiechniętymi młodzieńcami śmiało patrzącymi w przyszłość. Tylko złamanymi i pełnymi traumy wrakami. Bo takie są niestety prawa wojny. Dlaczego o tym piszę? Otóż tamte obrazki bardzo mi się kojarzą z tym, co dzieje się dziś w powyborczej Polsce. Oto stary wódz Donald Tusk zabrał swoją armię na wojnę. Wojnę z wielkim arcywrogiem. To znaczy z PiSem. Dla Tuska jest to najważniejsza wojna polityczna w życiu. To bój, w którym jeden z najbardziej doświadczonych polskich polityków położył na szali wszystko co miał. Cały autorytet, całą popularność i cały dotychczasowy dorobek. Z punktu widzenia Tuska logika tej wojny jest zrozumiała. Musi nie tylko pokonać PiS. Ale także go zniszczyć. Uczynić swojego arcywroga niezdolnym do dalszego funkcjonowania. Tusk walczy o totalne rozbicie przeciwnika. O jego bezwarunkową kapitulację. On nie umie i nie chce z PiSem negocjować. On nie wierzy w możliwość dogadywania się z wyborcami PiSu. On wie, że jeśli PiS wróci do władzy, to dla niego miejsca w polskiej polityce już nie będzie. A i w Europie nie będzie już nikomu do niczego potrzebny. Miarą jego skuteczności i historycznego sukcesu jest więc dePiSizacja Polski. Tego chce gros jego wyborców Tuska i tego chce spora część jego najbliższego otoczenia. Kto bierze udział w wojnie? Oczywiście Tusk działający pod sztandarem "ośmiu gwiazdek" byłby niezdolny do wygrania jakichkolwiek wyborów w Polsce. Przede wszystkim dlatego, że jego opcja radykalnego antyPiSizmu nie jest opcją większościową. Po to Tuskowi potrzebna była i jest nadal szeroka koalicja, nazwana - zgodnie z potrzebą chwili "demokratyczną". Pytanie brzmi jednak: czy wojna Tuska jest również wojną Kosiniaka-Kamysza, Hołowni, Czarzastego czy Zandberga? I - co jeszcze ważniejsze - czy jest to wojna wyborców Trzeciej Drogi oraz Lewicy? Wydaje się, że nie. Trzecia Droga i Lewica mogą być antyPiSowscy. Ale to nie jest ten poziom antyPiSizmu wyznawany (bo to właśnie tryb wyznawcy jest tu kluczem do rozumienia rzeczywistości) przez Tuska i jego "Silnych Razem". Wyborcy TD oraz Lewicy nie są zainteresowani zniszczeniem PiSu. Nie mają potrzeby pomszczenia krzywd, jakich król Donald doznał ze strony TVP Jacka Kurskiego. To nie ich ludzie mieli też od lat na pieńku z CBA Mariusza Kamińskiego czy Macieja Wąsika. A skoro nie muszą przeciwnika totalnie zniszczyć, to przecież nie mają także potrzeby naginania do tego celu praworządności i demokratycznych reguł. Krótko mówiąc - wojna Tuska nie jest wojną Trzeciej Drogi i nie jest wojną Lewicy. Problem polega na tym, że Tusk na tę wojną poszedł. I to poszedł nie sam. Siłą rozpędu zabrał na nią całą swoją koalicję. A więc w konsekwencji i oni na tę wojnę poszli. Jedni - jak Hołownia czy Czarzasty - bardziej ochoczo. Inni - Kosiniak czy Zandberg - z wątpliwościami i jakby z musu. Ale fakt jest taki, że oni na tej wojnie dziś są. Firmują takie a nie inne metody przejęcia mediów publicznych przez ministra Sienkiewicza. Albo pachnący Białorusią spektakl z uwięzieniem ministrów Wąsika i Kamińskiego. I wreszcie firmują jawne osłabianie i obchodzenie najbardziej demokratycznego z demokratycznych instytucji polskiego ładu konstytucyjnego, czyli urzędu Prezydenta Rzeczpospolitej - tylko dlatego, że nie jest "ich" i może blokować poczynania. Mogą się łudzić, mogą racjonalizować i mogą udawać, że tak nie jest. Ale de facto i de iure Lewica i TD siedzą w tym tylko odrobinę mniej głęboko od Tuska, Sienkiewicza i Bodnara. Tusk, idąc na tę wojnę, obiecał sojusznikom "blitzkrieg". Parę tygodni - najdalej miesiąc lub dwa - politycznej zawieruchy. A potem spokój i powrót do domu w glorii obrońców demokracji i praworządności. Dziś ten deadline zaczyna wybijać. Miało być już po blitzkriegu. A czy jest? Nie jest. Przeciwnie. Każdy nowy dzień przynosi nowy front. Nowy "rympał" zaczyna przykrywać "rympał" z czasów PiS. "Demokraci" wciąż jeszcze próbują mówić "sprzątamy po PiSie" albo "oni zaczęli". Ale z każdym dniem ta argumentacja słabnie. I będzie słabnąć. A wyborcy orz politycy "koalicji demokratycznej" albo już się orientują albo zorientują się niebawem, że siedzą w okopie. Gdzieś nad Marną albo Sommą. Skąd równie daleko do ostatecznego zwycięstwa jak i do bezpiecznego powrotu do domu. Polityczny trup wokół zaś będzie się słał gęsto. Ten i ów z dawnych twardzieli zacznie wymiękać i pękać. Wielu poczuje, że to nie jest to, na co się pisali. I będą mieli rację. Bo to nie jest ich wojna. Nigdy nie była. I nigdy nie będzie. Rafał Woś