Londyn, Liverpool, Manchester, Bristol, Belfast, Blackpool, Sunderland, Hull - listę miast, w których doszło w ostatnim tygodniu do rozruchów, starć z policją, aktów wandalizmu oraz zatrzymań przez służby porządkowe można by ciągnąć jeszcze długo. Społeczne niepokoje nie tylko ogarnęły całą Anglię, ale zaczęły się już rozlewać na inne części Zjednoczonego Królestwa. Zjednoczonego coraz bardziej tylko z nazwy. Iskrą, która doprowadziła do wybuchu, był atak nożownika na szkołę tańca w Southport na północny Anglii. Zginęły w nim trzy dziewczynki, a dziesięć kolejnych osób zostało rannych (osiem z nich to dzieci). Sprawcą ataku był 17-letni Axel Rudakubana - urodzony w Cardiff Brytyjczyk o rwandyjskich korzeniach. Jego motywy pozostają nieznane, ale brytyjskie służby wykluczają działanie o charakterze terrorystycznym. Wielka Brytania pogrąża się w chaosie Do ponad 400 wzrosła liczba osób zatrzymanych przez brytyjskie służby mundurowe wskutek trwających od niemal tygodnia zgromadzeń, które często przeradzają się w zamieszki czy starcia ze służbami porządkowymi. Brytyjska policja spodziewa się jednak znacznie większej liczby zatrzymań. Tylko 7 sierpnia w rożnych miejscach kraju planowanych jest ponad 30 demonstracji w całym kraju. Brytyjski rząd jest świadomy zagrożenia związanego z obecną sytuacją. - Dopilnujemy, żeby każdy, kto w efekcie udziału w tych zamieszkach usłyszy wyrok pozbawienia wolności, otrzymał swoje miejsce w więzieniu - zapewniła na antenie BBC Radio 4 minister sprawiedliwości Heidi Alexander. Jak na razie rząd przygotował 567 dodatkowych miejsc w zakładach karnych dla osób skazanych z powodu udziału w zamieszkach. Na tym jednak najpewniej nie koniec. Tym bardziej, że zgromadzenia coraz częściej przeradzają się w regularne bitwy. Walki z policją, dewastowanie obiektów publicznych i prywatnych czy przewracanie i podpalanie samochodów stało się normą. W Belfaście protestujący rzucali koktajlami Mołotowa w oddziały policji, w Rotherham rozjuszony tłum usiłował podpalić schronisko dla azylantów, w Liverpoolu nieznani sprawcy spalili dziecięcą bibliotekę, do tego w wielu miastach Anglii ultraprawicowe bojówki szturmują meczety - to tylko bardzo skromny wycinek rzeczywistości, w jakiej od tygodnia żyją Brytyjczycy. Nic dziwnego, że kolejne państwa ostrzegają swoich obywateli przed pustoszącymi Zjednoczone Królestwo zamieszkami, odradzają im wyjazd na Wyspy Brytyjskie, a tym, którzy już tam są, zalecają niezwłoczny powrót. W tym gronie znalazły się Australia, Indie, Indonezja, Malezja, Nigeria i Zjednoczone Emiraty Arabskie, ale kwestią czasu jest wydłużenie się tej listy o kolejne kraje. Widząc skalę kryzysu i wymykającą się spod kontroli sytuację Keir Starmer, premier Wielkiej Brytanii i lider Partii Pracy, zwołał posiedzenie sztabu kryzysowego COBRA (ang. Cabinet Office Briefing Room A). I to dwukrotnie - 5 i 6 sierpnia. Na obu spotkaniach stawili się kluczowi w obecnej sytuacji ministrowie i urzędnicy, szefowie służb specjalnych oraz formacji mundurowych. Jedną z kluczowych decyzji podjętych na pierwszym spotkaniu COBRA jest wysłanie na ulice dodatkowych 2,2 tys. funkcjonariuszy z oddziałów tłumienia zamieszek. Do tej pory na ulicach brytyjskich miast było ich 4 tys., łącznie cała formacja liczy około 18 tys. policjantów. Sam Starmer próbuje uspokoić rodaków i zapewnić ich, że spokój w kraju niedługo zostanie przywrócony. - Niezależnie od motywacji uczestników, to nie są protesty, to czysta przemoc. Nie będziemy tolerować ataków na meczety ani społeczność muzułmańską. Wszyscy, którzy zostaną zidentyfikowani jako uczestnicy tych zamieszek, odczują pełną surowość naszego prawa - zapewnił brytyjski premier wieczorem 5 sierpnia. Skrajna prawica ukradła narodową tragedię Brytyjskie władze nie mają też cienia wątpliwości co do tego, kto inspiruje i wykorzystuje zamieszki. Premier Starmer mówi o "skrajnie prawicowej bandyterce". - Zrobimy, co tylko będzie trzeba, żeby pociągnąć tych oprychów do odpowiedzialności - obiecał szef brytyjskiego rządu. - Ci bandyci są mobilni, przemieszczają się od jednej społeczności do drugiej, i musimy mieć policyjne siły reagowania, które będą robić to samo - podkreślił. Narodową tragedią z Southport ultraprawicowi radykałowie przejęli błyskawicznie. Wszystko zaczęło się od nieprawdziwej narracji, jakoby za zbrodnię w północno-zachodniej Anglii odpowiedzialny był muzułmański azylant, który do Wielkiej Brytanii dostał się łodzią przez Kanał La Manche i który był obserwowany przez MI6. W tej spreparowanej historii fikcyjne było nawet imię i nazwisko oprawcy - Ali al-Szakati. Przekaz szybko podchwycili dwaj patoinfluencerzy - Andrew Tate i Tommy Robinson. Pierwszy to cieszący się bardzo wątpliwą reputacją celebryta, który ma postawione zarzuty gwałtu i stworzenia grupy przestępczej niewolącej kobiety. Drugi - ultraprawicowy radykał i były przywódca nieistniejącej już ekstremistycznej, antyislamskiej Angielskiej Ligi Obrony. Za ich sprawą dezinformację o pochodzeniu i przeszłości mordercy z Southport zobaczyły miliony internautów. Dalszy ciąg tej historii jest już doskonale znany. Swoje trzy grosze do targających Wielką Brytanią zamieszek dorzucili też jednak populistyczni i skrajnie prawicowi politycy. Wśród nich był jeden z ojców brexitu - Nigel Farage. Ostro skrytykował brytyjską policję za stwierdzenie, że atak z Southport nie miał podłoża terrorystycznego. - Tak się tylko zastanawiam, czy prawda jest przed nami ukrywana. Nie znam odpowiedzi, ale myślę, że to słuszne i uzasadnione pytanie - mówi na zamieszczonym w internecie nagraniu. Z kolei w Plymouth Nick Tenconi, tymczasowy lider antyunijnej i populistycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), podburzał tłum rozjuszonych demonstrantów, obwiniając o wszystko skrajną lewicę i zarzucając bezczynność obecnej na miejscu policji. - Policja ich nie aresztuje, bo jest na usługach lewicy. Policja podwójnych standardów. Stańcie razem ramię w ramię, stańcie dumni. Nie możemy dać im tego, czego chcą - krzyczał przez megafon polityk. - Skrajna prawica jest bardzo biegła w cynicznym wykorzystywaniu tragedii jako mechanizmu mobilizacji ludzi na ulicach, tym samym wywołując polityczną zmianę - zdiagnozował w rozmowie z telewizją Sky News dr Tim Squirrel, ekspert od skrajnej prawicy i dezinformacji z Institute for Strategic Dialogue. Nie dziwi go też, że zamieszki niemal od razu przyjęły antyimigrancki i antyislamski charakter. - Ten negatywny sentyment gotował się pod powierzchnią na wolnym ogniu przez bardzo długi czas, tylko okazjonalnie znajdując swoje ujście - mówi dr Squirrell. I dodaje: - Jeśli wierzysz w jakąś rzecz na temat muzułmanów albo innej mniejszościowej grupy, i wierzysz w to dostatecznie mocno, żeby wyjść na ulice, wtedy to, czy ostatni incydent (w Southport - przyp. red.) jest z tą grupą faktycznie związany, niespecjalnie ma znaczenie. Zgubna rola social mediów i wojna Londynu z Muskiem Skrajnej prawicy w osiągnięciu celu wymiernie pomogły media społecznościowe. Ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Dr Tim Squirrell mówi o "trzypoziomowym ciągu technologicznym", który w przypadku zamieszek wykorzystali ekstremiści. - Używają jednej platformy, przykładowo Telegrama, która jest niemoderowana i zapewnia względną prywatność, żeby zorganizować podstawową grupę, która wyjdzie na ulice. Potem używają innej platformy, chociażby Twittera, która zapewnia znacznie szersze grono odbiorców, żeby wzmocnić i podbić swój przekaz - analizuje ekspert z Institute for Strategic Dialogue. Dzieło wieńczy trzeci poziom. - Tutaj mamy ostatnią platformę społecznościową, taką jak TikTok, która pozwala na streaming wydarzeń w czasie rzeczywistym i ma jeszcze większą widownię od platformy z poprzedniego poziomu. To pozwala dokumentować, transmitować, a nawet monetyzować ten przekaz - tłumaczy rozmówca Sky News. Sprawne i cyniczne wykorzystanie mediów społecznościowych do organizacji i popularyzacji zamieszek szybko zauważył też brytyjski rząd. - Mam też słowo do wielkich koncernów kierujących mediami społecznościowymi i tych, którzy nimi zarządzają: jest oczywiste, że brutalne zamieszki zostały wywołane online - przestrzegł Keir Starmer. - To również jest przestępstwo. To dzieje się za waszym przyzwoleniem, a prawo musi być przestrzegane wszędzie - dodał brytyjski premier, nie precyzując jednak, czy i jakie kroki zamierzają podjąć władze w Londynie. Właśnie ostatnie zdanie wypowiedziane przez lidera Partii Pracy najlepiej oddaje stanowisko brytyjskich władz. Zarzucają platformom społecznościowym, że te nie moderują treści i nie dbają o bezpieczeństwo publiczne, a jedynie o ruch na swoich portalach i idące za tym pieniądze. Wszystko pod fałszywą maską zapewniania wolności słowa użytkownikom. Obranie na cel zarządzających mediami społecznościowymi big-techów nie pozostało odpowiedzi. Ta przyszła z dość przewidywalnej strony, a więc od Elona Muska, właściciela m.in. Twittera i Tesli. W ciągu kilku dni po wypowiedzi Starmera Musk zamieścił szereg wpisów dotyczących zamieszek w Wielkiej Brytanii. Ich charakter był bardzo jednoznaczny. "Wojna domowa jest nieunikniona" - pisał w jednym z postów na Twitterze Musk. W innym dodał: "Jeśli niepasujące do siebie kultury zostają połączone bez asymilacji, konflikt jest nieunikniony". Musk nie poprzestał na tym. W swoich wpisach podawał też fałszywe informacje, podsycał teorie spiskowe i oskarżał brytyjski rząd o podwójne standardy, rzekomo krzywdzące wobec prawicy i chrześcijan. Działania brytyjskiej policji porównywał zaś do milicji w Związku Radzieckim. Spopularyzował również hasztag #TwoTierKeir, zarzucając i piętnując rzekome podwójne standardy brytyjskiego premiera. Rosyjski trop prowadzi na Kreml Z mediami społecznościowymi wiąże się jeszcze jedna, arcyważna kwestia. Brytyjskie władze intensywnie badają, czy i jaki wpływ na zaognianie nastrojów społecznych i popularyzację zamieszek mogły mieć siły zewnętrzne. Mówiąc wprost: Obce państwa. Jacob Davey, dyrektor ds. polityki i badań w Institute of Strategic Dialogue, przyznał w rozmowie z agencją Reutera: - Nie możemy nie doceniać, jak fundamentalną rolę w tych okropnych wydarzeniach odgrywa rozpowszechnianie informacji. Rzecznik prasowy premiera Keira Starmera przyznał, że brytyjski rząd intensywnie bada możliwe powiązania zagranicznych aktorów z trwającymi od ponad tygodnia zamieszkami. - Odnotowaliśmy zwiększoną aktywność botów, która może być wzmacniana albo powiązana z zewnętrznymi aktorami państwowymi. Chodzi o wzmacnianie dezinformacji, które obserwujemy w ostatnich dniach - przekazał dziennikarzom. Jak podkreślił, "jest to coś, czemu rząd blisko się przygląda". O jakich aktorów chodzi? Jest jeden główny podejrzany - Rosja. Reżim Władimira Putina kilkukrotnie był już przez Brytyjczyków przyłapywany na próbach ingerowania w wewnętrzne sprawy Wielkiej Brytanii i podburzania przeciwko sobie Brytyjczyków. Nowe światło na sprawę rzuciło przeprowadzone w trakcie trwania zamieszek śledztwo dziennikarzy "Daily Mail". Z ich ustaleń wynika, że na samym początku rozruchów dezinformacja dotycząca pochodzenia i motywów sprawcy morderstwa w Southport, która miała kilkumilionową widownię, wychodziła głównie z sieci społecznościowych Channel3 Now. To profil podający się za amerykańskie medium, mający swój serwis internetowy i relacjonujący wydarzenia z całego świata. Kiedy dziennikarze "Daily Mail" wzięli Channel3 Now mocniej pod lupę, okazało się jednak, że ich konto na YouTubie ma 11 lat i na początku było rosyjskim profilem zamieszczającym treści zupełnie niezwiązane z dziennikarstwem i polityką. Później konto pozostawało nieaktywne przez sześć lat, aż w 2019 roku wznowiło działalność, publikując rozmaite treści w języku angielskim. Jednak dopiero w 2022 roku, roku agresji Rosji na Ukrainę, materiały publikowane na profilu Channel3 Now zaczęły przypominać profesjonalne produkcje telewizyjne. Z kolei w czerwcu ubiegłego roku Channel3 Now uruchomiło własny serwis internetowy, który wielokrotnie był oskarżany o stosowanie "rasowo motywowanego clickbaitu" i w międzyczasie kilkukrotnie zmieniał nazwę - m.in. na FOX3 Now czy FOX3 News - podszywając się pod znane w medialnym świecie marki. Jak pisze "Daily Mail", ludzie stojący za wspomnianym serwisem bardzo dbają o swoją anonimowość, ponieważ wykupili możliwość ukrycia tożsamości właściciela. Brytyjski dziennik odnotowuje jednak, że serwery Channel3 Now znajdują się na terenie Stanów Zjednoczonych, a obsługuje ich firma hostingowa z Litwy. Aura tajemniczości, która roztacza się nad Channel3 Now, ma najpewniej związek z rosyjską propagandą. Rozpowszechniające dezinformację medium było bowiem głównym źródłem informacji o zamieszkach w Wielkiej Brytanii dla tub propagandowych Kremla, m.in. Russia Today. Kiedy natomiast dziennikarze "Daily Mail" poprosili "redakcję" o komentarz do rosyjskich powiązań ich youtubowego kanału, ten natychmiast zniknął z popularnej platformy.