Serbskie władze czekają na trupy. Korespondencja z Niszu
"Serbia jest na skraju wojny domowej" - tak straszy i jedna, i druga strona konfliktu. Zarówno rząd, jak i protestujący. I wszyscy obwiniają się o to wzajemnie - pisze z Serbii dla Interii Ziemowit Szczerek.

Wydawało się, że Aleksandar Vucić, polityk, przeciwko którego rządom protestują serbscy studenci (popierani przez znaczną część społeczeństwa), wykorzysta moment, w którym uwaga świata skierowana jest na Waszyngton i w sposób radykalny będzie próbował stłumić zamieszki.
Tak było, na przykład, w poniedziałkowy wieczór, kiedy to w Belgradzie zaatakowano i zdewastowano siedzibę prezydenckiej partii SNS - Serbskiej Partii Postępowej (Srpska Napredna Stranka): na ulice stolicy wyjechały samochody pełne uzbrojonej po zęby w sprzęt do tłumienia zamieszek oddziały żandarmerii i wydawać się mogło przez chwilę, że to początek końca, i że Vucić, który - jak się wydaje - coraz bardziej traci nerwy, nie mając pojęcia jak sobie poradzić z protestami - zrobi to samo co Łukaszenka.
Ale nie bardzo wiadomo jak to robić, jeśli protestujący są jak duchy: pojawiają się w wielu punktach w całym kraju: to w Valjewie, to w Nowym Sadzie, to w Niszu, to w Belgradzie - i to przecież nie wszyscy naraz, jak to było na Majdanie w Kijowie. Albo właśnie w białoruskim Mińsku, gdzie wystarczyło zdusić wielotysięczne protesty w stolicy kraju, dać pokaz brutalności OMON-u, wprowadzić demonstracyjny sądowo-policyjny terror, słowem - wziąć państwo za pysk.
W Belgradzie i innych miejscach, owszem, policja ściera się z protestującymi. Później filmiki z tych starć krążą w internecie, jeszcze bardziej rozdrażniając opinię publiczną. Owszem, zatrzymywane są pojedyncze osoby, o które już zaraz na drugi dzień upominają się inni protestujący. Ale protesty w Serbii, w odróżnieniu od masowych demonstracji w Białorusi, są bardziej partyzanckie, działają na zasadzie "hit and run".
Powiedzmy, że policja wyłapie wszystkich protestujących danego dnia (nie wyłapie, bo nie ma jak). Na drugi dzień przyjdą inni. W jednym mieście, w drugim i trzecim.
Bo co może zrobić Vucić? Wprowadzi półtotalitarną dyktaturę, jak Łukaszenka? Zamknie dla świata państwo, które w dużym stopniu żyje z pieniędzy przysyłanych przez gastarbajterów, dla której ważna jest międzynarodowa pomoc i pozycja, która nie ma za plecami, jak Białoruś, wielkiego brata Rosji, za którym stoi jeszcze jeden wielki brat - Chiny, tylko otoczona jest przez kraje NATO i Unii Europejskiej?
Serbowie pamiętają przecież jeszcze efekty sankcji, które zostały nałożone na ten kraj podczas wojny w Bośni i Kosowie, w czasach reżimu Slobodana Milosevicia, a wspomnienia te są traumatyczne.
Serbia to nie Białoruś. I nią nie będzie
Serbia jest na zupełnie innym mentalnym poziomie niż kraje poradzieckie, tutaj nie do pomyślenia byłoby, na przykład, wyłączenie internetu czy wrzucenie protestujących do policyjnej katowni, z której, jak ze średniowiecznego zamczyska, słychać by było wycie torturowanych (a tak było na Białorusi).
Owszem, większość mediów jest tu prorządowa i uprawia rządową propagandę, ale jest to, podobnie jak na Węgrzech, bardziej efekt ekonomicznych kombinacji niż siłowych przejęć.
Ale są też media niezależne, jest internet z portalami społecznościowymi, na których protestujący wymieniają się informacjami. Niech Serbia wyłączy, powiedzmy, Facebooka czy Instagrama (nie wyłączy). Wszyscy od razu zaczną instalować VPN-y. I będą jeszcze bardziej wściekli.
Rząd i policja więc reagują dziwnie i histerycznie. Raz na jakiś czas zaatakują protestujących zamaskowani, nieumundurowani ludzie - odpowiedniki ukraińskich "tituszek": podejrzewa się, że są między nimi policjanci w cywilu, czy inni werbowani przez władzę silnoręcy, choćby kibice (choć nie wszyscy, kibice są podzieleni, część odcina się od protestujących, ale również od ich przeciwników, część wspiera protesty, i tylko część władzę) czy członkowie młodzieżówek SNS albo po prostu opłacone zbiry.
Tak było, na przykład, kilka dni temu w Vrbasie i Bačkiej Palance. Zysk władza miała z tego taki, że protesty tylko się wzmogły. A o ile władzę wspierają agresywni "ćaci" (jak nazywa się przeciwników protestów, słowo "ćaci" to błędnie napisane słowo "uczniowie", czyli po serbsku "đaci"), to protestujących - serbscy wojskowi weterani.
Władze, co więcej, idą w paranoiczną wersję wydarzeń.
Histeria na szczytach władzy
Przewodnicząca serbskiego Zgromadzenia Narodowego Ana Brnabić powiedziała dla prorządowej telewizji Pink: "Nie sądzę, żeby zadaszenie dworca spadło samo z siebie (chodzi o katastrofę budowlaną w Nowym Sadzie, w wyniku której zginęło 16 osób i która była bezpośrednim powodem obecnych zamieszek, bowiem obwiniono za nią rządową korupcję i brak zainteresowania sprawami państwa i przymykanie oczu na niedoróbki w zamian za takie czy inne profity), nie był to też wypadek, tragedia ani wynik jakiegokolwiek zaniedbania. Sądzę, że to było zaplanowane działanie", słowem - jedna z ważniejszych polityczek w Serbii twierdzi, że złowrogie, antyserbskie siły doprowadziły do katastrofy budowlanej, by wywołać w kraju "kolorową rewolucję".
Prezydent Vucić, przynajmniej ostatnio, idzie w bardziej dramatyczny przekaz: katastrofę nazywa "ludzkim błędem", a siebie i swój rząd przedstawia jako ofiary ludzkiej podłości i niewdzięczności. Oraz - oczywiście - cel ataku nie do końca zidentyfikowanych sił, które wykorzystały katastrofę, by obalić najbardziej patriotyczny rząd, jaki kiedykolwiek miała Serbia.
I uderza w histeryczne tony, przedstawiając protestujących jako motłoch dążący do wojny domowej, palący co się da, niszczący państwo, demolujący jego urządzenia i dokonujący zamachu na jego stabilność.
Wspomniana Ana Brnabić wprost nazywa protestujących "bandą" i pyta "kiedy zamierzają kogoś spalić żywcem".
Protestujący - przeciwnie: obwiniają za wszystko rząd, który na ich protesty reaguje policyjną przemocą. I domagają się rozpisania przedterminowych wyborów, na co nie chce się zgodzić władza.
A władza - wygląda na to - czeka na jakieś dramatyczne wydarzenie, być może - czyjąś śmierć spowodowaną protestami, by odwrócić społeczne sympatie i dostać paliwa dla własnej narracji: oto mamy do czynienia z niebezpiecznymi szaleńcami, którzy próbują podkopać fundamenty państwa, na których stoimy i przez których giną ludzie. I - zapewne - wtedy dopiero, czując społeczne poparcie, ruszy z większą policyjną ofensywą.
Ale tu wracamy do początku - jak, nie wprowadzając tyranii w stylu Łukaszenki, zdusić wielogłowy bunt społeczny (protesty nie mają jednej, konkretnej grupy liderów)?
Dlatego Vuciciowi pozostaje dramatyzowanie. A Anie Brnabić - histeryzowanie.
Ziemowit Szczerek, Nisz, Serbia














