Kilka dni temu doszło do ciekawej wymiany myśli pomiędzy dwoma brytyjskimi publicystami. "Uważam tego typu pisanie za problematyczne. Cały artykuł jest tylko o tym, co myślą i czego oczekują od polskiej polityki unijne instytucje. A gdzie tu - choćby próba - spojrzenia na sprawy z drugiej strony?" - tak (dość zgryźliwie) zareagował analityk Edward Hunter Christie na tekst Henry’ego Foya opublikowany w londyńskim "Financial Timesie". Rafał Woś: Stronnicze kalki zachodnich dziennikarzy ws. sytuacji w Polsce Foy jest dziennikarzem "FT" obecnie rezydującym w Brukseli, a wcześniej piszącym dla dziennika z Warszawy, a potem z Moskwy. Tekst Foya nie był dobry. Operował kalkami takimi jak "autorytarny rząd w Warszawie". Miał też poważniejsze mankamenty świadczące o dość powierzchownej wiedzy autora na temat sytuacji politycznej w Polsce. Foy postawił np. tezę, że najnowszy zwrot w polskiej polityce wobec Ukrainy był ze strony PiS-u wyłącznie wyborczą zagrywką obliczoną na zadowolenie Konfederacji (sic!) i stworzenie z nią po wyborach wspólnego rządu. Przecież w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. PiS nie chce rządzić z Konfederacją i robi wszystko, by odebrać partii Sławomira Mentzena kilka punktów procentowych. A zwrot zbożowy był raczej ukłonem w stronę elektoratu rolniczego, który PiS-owi bardzo chciałby odbić... Donald Tusk rękami swojego najnowszego przyjaciela Michała Kołodziejczaka. Ale już pal licho na te detale. Zachodnie media nie muszą być przecież ich tak w pełni świadome. Chodzi o coś innego. Dużo poważniejszego. Wos krytykuje "odmowę wiedzy" Zachodu o Polsce Zarzut Huntera Christiego wobec tekstu "FT" sięgał przecież głębiej. Dotykał on czegoś, co od 2015 r. jest oczywistością dla każdego obserwatora sposobu, w jaki liberalne zachodnie media relacjonują wydarzenia w Polsce. To zjawisko, które publicysta "Sieci" Jacek Karnowski nazwał kiedyś "odmową wiedzy". To nie tak, że politycy, komentatorzy, eksperci i media głównego (wciąż!) nurtu liberalnego na Zachodzie nie wiedzą o istnieniu drugiej strony medalu. To nie tak, że nigdy nie widzieli Polaka, który PiS popiera albo choćby tylko rządy kaczystów akceptuje. Oni nawet czasem pytają, umawiają się na rozmowy, słuchają i notują - głównie po to, by nie narażać się (choćby w swoich własnych oczach) na zarzut stronniczości. Kłopot w tym, że spełnienie tych formalnych wymogów obiektywizmu i pluralizmu w 9 na 10 przypadków absolutnie nie znajduje odzwierciedlenia w produkowanych przez nich narracjach na temat Polski. Argumenty polskich zwolenników reformy sądownictwa albo tych, co wskazują, że aresztowanie należnych Polsce pieniędzy na KPO jest mieszaniem się w wewnętrzne demokratyczne wybory Polaków, nie wybrzmiewają w wypowiedziach, analizach i komentarzach. Dominuje spójna i pancerna narracja: zły, prawicowy, autorytarny PiS wziął Polki i Polaków w niewolę, a teraz zagraża najważniejszym europejskim wartościom. I każdy, kto chce być po dobrej stronie mocy powinien PiS przynajmniej potępić. A dobrze by było, by przyłączył się do ich aktywnego zwalczania. Zachodni establiszment a wybory parlamentarne w Polsce Cytowany tu artykuł Henry’ego Foya jest tego dobrym przykładem. Mamy w nim relację stanu ducha liberalnego euroestabliszmentu w przededniu październikowych wyborów w Polsce. Foy nie robi żadnej tajemnicy z tego, że unijne elity mają od dawna w tych wyborach swojego faworyta. I że jest nim oczywiście Donald Tusk. Jednocześnie - pisze Foy - do unijnych stolic zaczyna się przebijać przekonanie, że szanse byłego przewodniczącego Rady Europejskiej na odebranie władzy z rąk Kaczyńskiego topnieją z tygodnia na tydzień. Euroestabliszment bardzo się tym faktem martwi. Otwarcie mówiąc Foyowi, że PiS-owska Polska będzie zawalidrogą dla ich wizji Europy. Zwłaszcza, że PiS nie jest jedynym rządem w naszym regionie, który odmawia maszerowania równym krokiem w kierunku, który liberałowie uważają za jedynie słuszny. Na Węgrzech Viktor Orban siedzi w siodle mocno, a na Słowacji blisko powrotu do władzy jest kolejny nieakceptowany przez Zachód enfant terrible europejskiej polityki, czyli Robert Fico. Wszystko to razem tworzy obraz malujący się w barwach raczej ciemnawych - oczywiście z perspektywy liberalnego euroestabliszmentu, która tu przyjęta jest jako jedyna i obowiązująca. Rafał Woś: Czy Berlinowi i Brukseli wolno dąsać się na demokratyczne wybory Polek i Polaków? Ten tekst to oczywiście tylko symptom ważniejszego zagadnienia. Chodzi oczywiście o pytanie czy zachodni establiszment jest w ogóle w stanie zaakceptować jakąkolwiek polityczną inność? Innymi słowy: czy wolno Europejczykom (nieważne czy w Polsce, Włoszech czy w Chorwacji) wybierać kogo uznają za dobrego? Czy może z wyborami w "praworządnej" Europie jest tak, jak kiedyś z autami u Forda. Możesz mieć samochód typu T w dowolnym kolorze. Pod warunkiem, że będzie to kolor czarny. Zaraz za tym idą kolejne pytania. M.in. o to, czym właściwie są wybory w państwach członkowskich UE? Czy to jest sedno demokratycznego procesu? Czy tylko wybór nic nieznaczących ciał doradczych? A jeśli wciąż to pierwsze (oby!) to, czy unijne instytucje oraz najważniejsze i najbardziej wpływowe kraje mogą sobie te wybory tak po prostu lekceważyć? Albo inaczej: jak długo mogą to robić? Bo, że robią, to dobrze widać na przykładzie ich stosunku do PiS-u. Jedną? Dwie? Trzy kadencje? Do skutku? Czy Berlinowi, Brukseli i innym Paryżom wolno w nieskończoność dąsać się na demokratyczne wybory Polek i Polaków? Czy może wreszcie nadejdzie moment przesilenia? Jakiejś - choćby wymuszonej - refleksji, że jednak głosu milionów Europejczyków nie wolno tak ostentacyjnie lekceważyć. Zwłaszcza mając jednocześnie usta pełne strzelistych opowieści o praworządności, demokracji i tolerancji. *** Czytaj pozostałe felietony Rafała Wosia w serwisie Interia Wydarzenia! *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!