- Przepraszam, ale nie mogę teraz rozmawiać. Oddzwonię później - słyszymy od jednego z potencjalnych kandydatów na ministra zdrowia. Drugi: - Przyjmuję w tej chwili pacjentów, jestem w poradni. Możemy porozmawiać na spokojnie innego dnia? Trzeci odrzuca nasze połączenie i prosi o wiadomość SMS. Te trzy krótkie obrazki mogą służyć za cały komentarz do problemu pt. "Kto będzie nowym ministrem zdrowia"? Potencjalni kandydaci na to stanowisko unikają tematu jak ognia. Ten resort jest bowiem traktowany jak "gorący ziemniak" w nowym rządzie. To jednak nic nowego, bo jak dotąd każdy minister zdrowia w Polsce po 1989 roku sparzył się na przyjęciu tego stanowiska. Nawet prof. Zbigniew Religa, niekwestionowana ikona polskiej kardiochirurgii, odbił się od ściany. To samo spotkało choćby Bartosza Arłukowicza (dziś ponownie przymierzanego do tego stanowiska - red.), który kierował ministerstwem w latach 2011-2015. Energiczny polityk napotykał na te same problemy, co inni - brak pieniędzy. Po 2015 roku politycy Prawa i Sprawiedliwości lubili mówić, że pieniądze jednak są, ale na ochronę zdrowia mimo wszystko ich nie było - a na pewno nie tyle, by uzdrowić chory system. Bez większych pieniędzy nikt nie zechce resortu zdrowia Dlatego też w programach partii opozycyjnych znalazły się zapisy dotyczące zwiększenia finansowania ochrony zdrowia. To zresztą najczęściej powtarzana potrzeba, którą słychać w całym środowisku. Kogo by nie zapytać - lekarza, pielęgniarki, eksperta, dziennikarza specjalizującego się w tej tematyce - każdy mówi o pilnym dofinansowaniu systemu. Bez tego, przekonują, nie powiedzie się nikomu. Co z programami? Już od czasów pandemii wszystkie formacje mówiły o zwiększeniu nakładów liczonych jako udział PKB w finansowaniu ochrony zdrowia. Trzecia Droga chciała, by było to 7 proc. PKB, a Lewica postulowała nawet 8 proc. PKB. Platforma Obywatelska swoje pomysły formułowała nieco inaczej (obiecywała niższe składki zdrowotne), ale koniec końców każda z tych propozycji oznaczałaby, że nowy minister zdrowia miałby kilkadziesiąt miliardów więcej do rozdysponowania. A taki budżet dawałby już pole do popisu. Bez tego - chętnych na to stanowisko brak. Pierwszym nazwiskiem, które pojawiło się oficjalnie w przestrzeni publicznej, jest Marcelina Zawisza z Razem. To jej kandydaturę podsunął Adrian Zandberg w Polsat News. Zaznaczył przy tym, że bez przeznaczenia 8 proc. PKB na ochronę zdrowia posłanka nie będzie tym stanowiskiem zainteresowana. Problem w tym, że gdyby ten warunek rzeczywiście został spełniony, mielibyśmy las rąk do stanowiska nowego ministra zdrowia. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że przyszły szef tego resortu będzie borykał się dokładnie z tymi samym kłopotami co jego 20 poprzedników po 1989 roku. Spróbujmy jednak ustalić, jakie nazwiska są w grze, nawet jeśli tabun ochotników nie wali do resortu przy Miodowej drzwiami i oknami. Kto może zostać nowym ministrem zdrowia? Już w kampanii wyborczej najczęściej pojawiającym się nazwiskiem był Bartosz Arłukowicz. Polityk z Zachodniopomorskiego jako jeden z trzech europosłów zamienił Brukselę na Sejm przy ul. Wiejskiej. A jeśli już wracać do Polski, to w poważnej, konstruktywnej roli. Arłukowicz ma też dobre relacje z Donaldem Tuskiem, a część ekspertów mówi wprost, że minister zdrowia musi być z tego samego obozu co przyszły premier. Kolejne tropy prowadzą do doświadczonych parlamentarzystek Koalicji Obywatelskiej: Alicji Chybickiej, Agnieszki Gorgoń-Komor i Beaty Małeckiej-Libery. Wszystkie są cenione zarówno w samej partii, jak i przez Tuska. To z nimi zresztą lider PO kontaktował się w pierwszej chwili po powrocie do polskiej polityki, kiedy jeszcze panowała pandemia COVID-19. Na ich korzyść gra - co wyliczają partyjni koledzy - umiejętność słuchania, spokojnej rozmowy i szacunek do drugiego człowieka, co mogłoby pomóc w dyskusjach z przedstawicielami środowiska. Na niekorzyść - metryka, bo nowy rząd Tuska, przynajmniej deklaratywnie, ma być młody, dynamiczny i różnić się od rządów z lat 2007-2015. Również z Platformy Obywatelskiej pochodzą mniej oczywiste kandydatury, które w ostatecznym rozrachunku mogą okazać się "czarnymi końmi". W partii są bowiem lekarze z menadżerskimi umiejętnościami. To np. dyrektor szpitala w Łęcznej Krzysztof Bojarski czy dyrektor Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego "Leśna Ustroń" w Tucznie Paweł Suski. Obaj zapewne problemy w ochronie zdrowia poznali też z tej drugiej strony, nie tylko politycznej, co jest ich niewątpliwym atutem. Dyrektorem Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Elblągu jest też wieloletnia posłanka KO Elżbieta Gelert. Nowym ministrem zdrowia będzie polityk Lewicy? Ten sam argument przemawia za jednym z głównych faworytów do objęcia funkcji ministra zdrowia - Wojciechem Koniecznym z Lewicy, który jest jednocześnie dyrektorem Miejskiego Szpitala Zespolonego w Częstochowie. Senator już w pandemii dał się poznać jako sprawny organizator, a jednocześnie wszechstronny polityk. Jeśli resort zdrowia przypadnie w udziale Lewicy, Konieczny miałby dużą szansę na tę tekę. - Od lat jestem związany z ochroną zdrowia i chciałbym przeprowadzić w tym obszarze daleko idące zmiany. Gdybym rzeczywiście był brany pod uwagę na poważnie, to musiałbym wiedzieć, czy mógłbym realizować swoje założenia - mówi nam Konieczny. - To pytanie jest więc znacznie przedwczesne, bo musimy poczekać na finał rozmów programowych. To z nich wyłoni się kierunek dla ochrony zdrowia w Polsce. To wielki zaszczyt, że jestem rozpatrywany jako jeden z potencjalnych kandydatów, ale to jednocześnie bardzo trudna i poważna decyzja - dodaje. Gdyby Ministerstwo Zdrowia przypadło natomiast Trzeciej Drodze, formacja ta miałaby pewien kłopot ze wskazaniem kandydata. Polska 2050 Szymona Hołowni ma co prawda parlamentarzystów zajmujących się tym tematem i kompleksowy program, ale brakuje jej lidera - w partii nie ma już bowiem np. byłego ministra Wojciecha Maksymowicza. Specjalistą zdrowia publicznego jest za to choćby nowa posłanka Wioleta Tomczak, która ma jednak niewielkie doświadczenie polityczne. Lekarzem jest też oczywiście szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, ale lider ludowców mierzy wyżej - chciałby zostać wicepremierem i ministrem gospodarki. Dodatkowo udzielenie "twarzy" resortowi zdrowia mogłoby stać się z czasem obciążeniem, co w przypadku polityka mającego bardzo duże ambicje raczej nie brzmi jak kusząca oferta. Co ciekawe, politycy przed ostatnimi wyborami powtarzali, że są to najważniejsze wybory po 1989 roku. 34 lata temu ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego został... Andrzej Kosiniak-Kamysz, czyli ojciec obecnego prezesa PSL. Dlaczego nikt nie chce resortu zdrowia? "Największa mina" - Resort zdrowia to największa mina, dlatego nikt się nie kwapi, by wziąć za niego odpowiedzialność. Takiego rozkładu nie ma chyba nigdzie, w żadnym innym ministerstwie. Ważne, by ustalić wspólny kierunek, bo każda partia koalicyjna ma nieco inny pomysł na ochronę zdrowia. Dlatego dobrze by było, gdyby minister zdrowia i minister finansów byli z jednej formacji, bo to dawałoby szansę na dobrą współpracę - mówi Interii Jakub Kosikowski, rzecznik prasowy Naczelnej Izby Lekarskiej. - Do tego kluczowe jest finansowanie, bo nawet najlepsza organizacja bez środków nie ma szans na sukces. Przecież wydajemy dużo mniej niż Niemcy, Czesi czy inne kraje, do których chcemy równać. Bez tego nie pójdziemy do przodu - dodaje Kosikowski. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz na lukasz.szpyrka@firma.interia.pl