Andrzej Duda i jego ministrowie mówią o konieczności złagodzenia "polsko-polskiej wojny". Polacy mają w ten sposób zapomnieć, że prezydent zaczął łamać konstytucję już od początku swej pierwszej kadencji. Kiedy nie przyjął ślubowania legalnie wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wprowadzając w ich miejsce PiS-owskich dublerów. A właśnie zniszczenie instytucji będącej najważniejszym ponadpartyjnym arbitrem politycznych, prawnych i konstytucyjnych sporów było kluczowym elementem przyczyniającym się do podniesienia temperatury "polsko-polskiej wojny". Mateusz Morawiecki ciepło mówi o in vitro, choć był przez osiem lat jednym z liderów, a przez znaczną część tego okresu premierem rządu partii, która zlikwidowała finansowanie in vitro z budżetu. Czyniąc je niedostępnym dla większości Polaków i Polek niemających - jak żona premiera - majątku liczonego w setkach milionów złotych. Kaczyński, Morawiecki czy PiS zrobili to w dodatku nie z powodu swoich poglądów (dziś w głosowaniach nad finansowaniem in vitro stosują zasadę "wolności sumienia" i głosują różnie), ale wyłącznie po to, aby zagwarantować sobie poparcie najgorszej, najmniej chrześcijańskiej części polskiego Kościoła. Ten argument (wraz z towarzyszącymi mu setkami milionów, a może nawet miliardami budżetowych złotówek) zadziałał. Kaczyński i Morawiecki mieli przez osiem lat propagandową osłonę ze strony znacznej części biskupów i znacznej części proboszczów. Wysyłali służby, by biły kobiety Mateusz Morawiecki żałuje "kompromisu aborcyjnego", choć był przez osiem lat jednym z liderów partii, która skierowała do trybunału Przyłębskiej wniosek prowadzący do jego zniszczenia. Morawiecki był też najbliższym podwładnym Kaczyńskiego, który tę decyzję podjął. Był premierem rządu, który zdetonował ten konflikt w apogeum pandemii, kiedy Polki i Polacy mieli, jak by się mogło wydawać, ważniejsze sprawy na głowie niż licytację Kaczyńskiego z Ziobrą na "ideologiczną twardość" pod surowym okiem arbitrów w rodzaju Rydzyka i Jędraszewskiego. To także premier Morawiecki i jego ministrowie wysyłali na ulice służby, żeby biły i upokarzały protestujące w tej sprawie kobiety. Mateusz Morawiecki zachęca ludowców do koalicji, choć przez osiem lat jedynym jego wysiłkiem w tym kierunku była praca na rzecz "śmieciowej koalicji" Kaczyńskiego, czyli pomoc liderowi PiS w korumpowaniu i zastraszaniu pojedynczych posłów wyciąganych z innych ugrupowań. Premier wzywa opozycję do poparcia ponadpartyjnego rządu ekspertów, choć przez osiem lat, na każde skinienie Kaczyńskiego, a nawet uprzedzając jego oczekiwania, atakował tę opozycję jako formację antypolską, a jej liderowi proponował w najczystszym żargonie Kaczyńskiego i braci Karnowskich, aby "swoim zagranicznym mocodawcom" zaczął mówić "nein" zamiast "spasiba". Piarowa zabawa nie działa Kaczyński postanowił za pomocą Dudy i Morawieckiego (oni jednak ostatecznie zawsze godzą się na wszystko) wmanewrować opozycję w paromiesięczny jałowy dla niej konflikt. Jałowy, bo każdy konflikt jest ostatecznie jałowy, dopóki jego stroną jest obóz wciąż jeszcze nieposiadający władzy. Bielan, Mastalerek i inni prawicowi artyści piaru liczą na zużycie się wizerunku opozycji, zanim ta jeszcze przejmie realną władzę. Spójność obozu PiS podtrzymywana jest nadzieją na amnezję Polaków. Nie amnezję KOD-owców, nie amnezję w twardym elektoracie antypisowskim, ale u niezdecydowanych, z natury "symetrystów", "unikaczy sprzeczności" i osób autentycznie bojących się lub nielubiących nadmiernego konfliktu. Mateusz Morawiecki jest słodki jak toster zalany syropem klonowym. Jarosław Kaczyński znów w medialnym kaftanie bezpieczeństwa (jak na siebie mówi rzadko, poruszając relatywnie mało tematów). Te dwa miesiące to zatem nie tylko pieniądze i stanowiska dla kolegów Kaczyńskiego z bunkra, którzy - jak widać i jak uważa sam Kaczyński znający ich dobrze - za mniej niż kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie gwarantowane przez miesiące albo i lata do bunkra by z nim nie poszli. Mając mniejsze pieniądze i słabsze gwarancje bezpieczeństwa, zaczęliby już dzisiaj wymachiwać białymi flagami przed nadchodzącymi oddziałami zwycięzców. Na razie PiS-owi ta gra w zapomnienie i w wizerunkowe zużycie opozycji nie za bardzo wychodzi. W sondażach "społecznego zaufania do polityków" trójkę Duda, Morawiecki, a czasami nawet Kaczyński, który się na tym podium w ostatnich tygodniach przed wyborami pojawiał, zastąpiła (w najnowszym sondażu IBRiS) trójka Hołownia, Trzaskowski i Tusk. Co "respondenci" takich badań mają w głowie, że z tygodnia na tydzień aż tak skrajnie i skokowo zmieniają poglądy? Mniej lub bardziej świadomy oportunizm, modę? A co mieli w głowach wyborcy, którzy w poszukiwaniu nowości wędrowali pomiędzy Palikotem, Kukizem, Biedroniem, Mentzenem? Przez wielu równie jak oni oportunistycznych ekspertów czy publicystów nazywani "elektoratem najciekawszym" czy "niezależnie myślącym", choć w rzeczywistości byli całkowicie uzależnieni od influencerów, memów i mód. Jedni mają poglądy, drudzy mają memy. Ci, którzy mają poglądy, na ich zmianę potrzebują jednak trochę więcej czasu. Można zdobyć sympatię tego elektoratu. Dziś celuje w tym Szymon Hołownia. Jednak utrzymać, nie rozdrażnić, nie znudzić, dostarczać wciąż nowej pseudopolitycznej rozrywki? To w dzisiejszej postpolityce wyzwanie tak samo istotne, jak ceny energii, wysokość nauczycielskich pensji, radzenie sobie ze związkowcami czy konieczność obrony suwerennej Polski i suwerennej Europy pomiędzy Putinem i Trumpem. Kaczyński, Morawiecki i Duda wierzą, że ta część elektoratu swoim własnym wyborem bardzo szybko się znudzi. Na razie wciąż jednak pozostaje bardziej znudzona odchodzącą władzą. Cezary Michalski