- Po spokojnej analizie i przeprowadzonych konsultacjach postanowiłem powierzyć misję sformułowania rządu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu - ogłosił wieczorem 6 listopada prezydent Duda. W swoim orędziu przekonywał, że w ten sposób zdecydował "o kontynuowaniu dobrej tradycji parlamentarnej, zgodnie z którą to zwycięskie ugrupowanie jako pierwsze otrzymuje szansę utworzenia rządu". - Tak jak zapowiadałem w trakcie kampanii wyborczej i tak, jak to zawsze miało miejsce od czasu uchwalenia obowiązującej Konstytucji RP - podkreślił. W teorii zaskoczenia nie ma żadnego. W końcu już od wieczoru wyborczego spekulowano, że mimo pyrrusowego zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy to premier Morawiecki otrzyma szansę stworzenia rządu. Ziarno niepewności w opinii publicznej zasiały konsultacje w Pałacu Prezydenckim, z których obecna opozycja wyszła w zaskakująco dobrych nastrojach. Donald Tusk mówił po nich, że po spotkaniu z prezydentem "ma powody do umiarkowanego optymizmu, o ile nie zdarzy się jakaś niespodzianka". - Wszystko wskazuje na to, że ta współpraca będzie możliwie harmonijna - przewidywał. Na współpracę z prezydentem mający większość w parlamencie sojusz Koalicji Obywatelskiej, PSL, Polski 2050 i Lewicy będzie musiał jeszcze poczekać. Czy jednak wydarzyła się - jak ujął to Tusk - "jakaś niespodzianka"? Tylko dla niewprawnego obserwatora. W rzeczywistości decyzja głowy państwa jest logiczna i obliczona na długoterminowe korzyści. Wbrew temu, co myśli dziś wiele osób po stronie tzw. demokratycznej opozycji, wcale nie chodziło w niej o ratowanie partii-matki od skutków "poniesionego w wyborach zwycięstwa". Zastąpić prezesa Celem numer jeden dla Andrzeja Dudy jest włączenie się do wyścigu po przywództwo w PiS-ie i na całej polskiej prawicy. Włączenie się i wygranie. To perspektywa całej najbliższej kadencji, ale rozgrywka zaczyna się już teraz. - Wyścig już trwa. Jeżeli Andrzej będzie chciał, to go wygra. To wynika ze słabości pozostałych konkurentów - przyznał Interii przed paroma dniami jeden z polityków PiS-u z rządu. Na Nowogrodzkiej coraz głośniej mówi się o tym, że dni Jarosława Kaczyńskiego na czele polskiej prawicy są już policzone. Na razie to jeszcze on trzyma w ręku wszystkie karty, ale wsteczne odliczanie ruszyło. Najbliższe otoczenie prezesa jest już świadome, że z nim u sterów PiS-owi trudno będzie odzyskać władzę i wrócić do czasów świetności. Przykład pierwszy z brzegu - prezes uważa, że kampania PiS-u wcale nie była zła, a winny porażki nie jest dowodzący nią Joachim Brudziński, który w ocenie Kaczyńskiego uratował wynik partii. W PiS-ie trwa dzisiaj gorączkowe przegrupowanie sił, próba choćby wstępnego opanowania chaosu i zminimalizowania strat wynikających z nieuchronnego przejścia do opozycji. Jednak nawet w najbliższym otoczeniu prezesa jest świadomość tego, że PiS dokumentnie położyło kampanię, w której 24/7 mówiło wyłącznie o Donaldzie Tusku. W dodatku partia wydająca miliony złotych na analizy i badania rynku nie zauważyła, że demografia wyborcza przez ostatnie cztery lata zupełnie się zmieniła i gra dzisiaj ostro przeciwko PiS-owi. Wszechwładny lider Zjednoczonej Prawicy również tego nie dostrzegł, a nawet gdy porażka stała się faktem, wydaje się myśleć, że starymi metodami można będzie odzyskać władzę. Inni w PiS-ie, delikatnie rzecz ujmując, przekonani o tym nie są. - Szczerze mówiąc, Jarosław jest najsłabszy w całej swojej historii, jeśli chodzi o wpływy w partii. Andrzej to rozumie, to widać gołym okiem. Wszyscy czekają jeszcze na wybory samorządowe i europejskie, bo one są w zasadzie za chwilę, ale potem dojdzie do zmiany warty. To tylko kwestia czasu - nie gryzł się w język jeden z polityków PiS-u z Nowogrodzkiej, gdy zapytaliśmy o to, co czeka teraz partię. Ulepić PiS od nowa Zbliżającą się zmianę warty chce wykorzystać Andrzej Duda. Przeciwnicy do walki o tron są dzisiaj słabsi, niż byli w przeszłości, a on ma po swojej stronie sporo atutów. Lada chwila będzie ostatnim bastionem PiS-u we władzach państwa, a co za tym idzie stanie się adwokatem interesów zarówno partii, jak i elektoratu prawicy. To zapewni mu półtora roku na pozycji de facto najważniejszego człowieka po prawej stronie sceny politycznej. Jest też młody jak na polityka, chociaż już bardzo doświadczony, i ma przed sobą wciąż wiele lat aktywności na najwyższym szczeblu. Może więc planować i działać długofalowo. Wreszcie, w samym PiS-ie mówi się o głowie państwa, że "jest wyraźnie na lewo od przeciętnego pisowca". W dzisiejszym PiS-ie to niekoniecznie zaleta, ale w PiS-ie przyszłości - już tak. Młodemu i średniemu pokoleniu polityków prawicy bliżej bowiem do nowoczesnego konserwatyzmu niż programu katolicko-narodowego, jaki oferował w ostatnich latach Jarosław Kaczyński. Zresztą tylko taki konserwatyzm daje polskiej prawicy jakąkolwiek szansę na zaistnienie w przyszłości przy obecnych zmianach demograficznych i kulturowych. Andrzej Duda nie kryje się zresztą ze swoimi zamiarami i ambicjami. Dał im dobitnie wyraz ściągając do Kancelarii Prezydenta Marcina Mastalerka. I to kilka dni po jego głośnej wypowiedzi, w której wysyłał Jarosława Kaczyńskiego na polityczną emeryturę. Wręczając mu ministerialną nominację, obsypał nowego podwładnego gradem komplementów. - Jesteś wypróbowanym współpracownikiem i przyjacielem, ale przede wszystkim wypróbowanym wojownikiem dla Rzeczypospolitej - ocenił prezydent. Po chwili dodał: - Mam nadzieję, że stanowi to pewne nowe otwarcie, nowe otwarcie w politycznej przyszłości tego obozu politycznego, który nazywamy często obozem patriotycznym, konserwatywnym, republikańskim. Z informacji Interii wynika, że Mastalerek ma być oczami, uszami i ustami prezydenta Dudy w nowej rzeczywistości politycznej, która wyłoniła się po wyborach 15 października. Ma być też jego tarczą i atutową kartą na wypadek, gdyby współpraca z rządem Donalda Tuska przyjęła podobny obrót co przed laty w przypadku Lecha Kaczyńskiego. Prezydent Duda nie chce politycznie podzielić losów swojego mentora i na trudne dla siebie lata z Tuskiem u władzy chce się zabezpieczyć zawczasu. - Prezydent ma przed sobą polityczną autostradę. Opozycja mnóstwo naobiecywała Polakom, więc on może ustawić się w roli strażnika interesów narodu i grać na to, że pilnuje, aby obietnice dane społeczeństwu były realizowane - tłumaczył nam niedawno strategię głowy państwa jeden z dobrze poinformowanych polityków PiS-u. Zastrzegł jednak: - Prezydent ma gigantyczny potencjał, ale jeśli nie wyjdzie mu kohabitacja z nowym rządem, to sam może pogrzebać swoje szanse na cokolwiek. Dać się wykrwawić PiS-owi Kiedy Andrzej Duda powierzył misję tworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiemu, zwłaszcza po opozycyjnej stronie barykady pojawiło się wiele mocno krytycznych głosów. Chociażby, że oto znów dał się zwasalizować partii-matce i zaprzepaścił niepowtarzalną szansę, żeby złożyć "stare PiS" do grobu i na jego gruzach zbudować coś nowego, coś swojego. Brzmi efektownie i chwytliwie, ale to nie takie proste. Prezydent tak naprawdę nie miał w tej sytuacji wyboru. Nawet chcąc pokrzyżować szyki prezesowi Kaczyńskiemu, musiał myśleć strategicznie i zatroszczyć się o swoje aktywa na prawicy. To wymaga natomiast wiarygodności i posłuchu wśród wyborców PiS-u, którzy w przyszłości będą Dudzie potrzebni. Desygnowanie do tworzenia rządu Donalda Tuska i wbicie symbolicznego kołka w serce odchodzącej "dobrej zmiany" przekreśliłoby Dudę w oczach prawicowego elektoratu na zawsze. Zyskałby łatkę zdrajcy i mógł zapomnieć o politycznej karierze po tej stronie barykady. Paradoksalnie, premier Morawiecki dostał swoją szansę dlatego, że nie ma dzisiaj żadnych szans na stworzenie rządu, jest słaby i nie stanowi już zagrożenia w wyścigu po schedę po prezesie Kaczyńskim. Prezydent może więc spokojnie patrzeć, jak szef rządu politycznie się wykrwawia, firmuje swoją twarzą pyrrusowe zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy, a potem płaci za nie cenę. Z drugiej strony, symboliczna próba konsumpcji najwyższego wyniku w wyborach jest potrzebna "ludowi pisowskiemu". I Andrzej Duda doskonale o tym wie. To przygotowanie ich na trudne, chude lata w opozycji, konfrontację z nową ekipą rządzącą i nieuchronnie nadchodzące rozliczenia. To również ustawienie powyborczej narracji na kolejne miesiące, a być może lata. Ułatwi to skonsolidowanie zarówno partyjnych struktur, jak i elektoratu, a także przetrzymanie trudnych chwil. To zawsze dużo lepszy scenariusz niż gdyby struktury i elektorat PiS-u się rozpadły, a Duda poza samą walką o władzę po prawej stronie musiał też martwić się o sklecenie od nowa całej machiny partyjnej. Na razie nie musi się tym jednak martwić. Zmartwień, i to całe mnóstwo, mają po swojej stronie Mateusz Morawiecki i Jarosław Kaczyński. Andrzej Duda może natomiast rozsiąść się w fotelu i szykować plan gry na następne półtora roku. Na rozgrywkę z Donaldem Tuskiem będzie mu on z pewnością potrzebny. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!