Aby ją zakończyć, trzeba zniszczyć przeciwnika, tak jak Cromwell zniszczył króla Karola, a Napoleon zniszczył radykalizujące się po "wielkiej rewolucji francuskiej" stronnictwa i sekty. Hobbesowskie czekanie na Suwerena, który zakończy "wojnę wszystkich przeciwko wszystkim" (z którą nie da się żyć), mało ma wspólnego ze współczesną liberalną demokracją, choć było kiedyś koniecznym wstępem do niej. Widać jednak, że przed Polską długa jeszcze droga do "liberalnej nowoczesności". Dlatego nasi reakcjoniści i antyliberałowie, populiści z prawa i z lewa mają nadzieję, że zanim Polska tę drogę przejdzie, liberalnego Zachodu dawno już nie będzie. Na razie, w ramach wojny wszystkich ze wszystkimi o wszystko, poprzednia, wyprodukowana przez PiS niesławna komisja cenckiewiczowska ma znaleźć kontynuację w komisji antycenckiewiczowskiej, wyprodukowanej przeciwko PiS-owi. Wschodnie wpływy w polskiej klasie politycznej i państwie należy zbadać i wykorzenić, ale robienie tego na partyjne skróty, w piarowym rytmie kampanii wyborczych, nie pomoże ani państwu, ani nawet partiom, które takiego narzędzia pragną przeciw swoim konkurentom skutecznie używać. Kierowane do elektoratu konkurencyjnej partii hasło "Wasi reprezentanci to sowieccy lub/i niemieccy agenci" nie dało politycznych efektów ani w czasach słynnej "afery "Olina" (Józefa Oleksego i innych historycznych liderów postkomunistycznej lewicy), ani w czasie krótkiego działania groteskowej komisji Cenckiewicza i Zybertowicza. Starcie "niemieckich" i "polskich" Polaków Donald Tusk stał się może "Niemcem" dla milionów widzów telewizji Jacka Kurskiego, ale miliony widzów innych stacji, a także jeszcze liczniejsze miliony widzów, którzy przelatują pomiędzy stacjami, odebrały władzę "Polakowi Kaczyńskiemu" i dały ją "Niemcowi Tuskowi", ponieważ insynuacje udające fakty nie są wystarczającą legitymacją rządzenia. Moim zdaniem Tuskowi władzę zapewni nie skuteczne przedstawienie Kaczyńskiego, Dudy i PiS-u jako "agentów Wschodu", ale skuteczne "dowiezienie" unijnych miliardów, skuteczne załagodzenie lub spacyfikowanie protestu coraz węższej i coraz bardziej się radykalizującej grupy rolników, skuteczne zapanowanie nad cenami energii, a także przedstawienie realnego horyzontu spełnienia podstawowych obietnic wyborczych (np. podniesienia kwoty wolnej od podatku). O utrzymaniu się u władzy przesądzają kluczowe elementy agendy bieżącego rządzenia. Reszta jest nieuniknioną pianą, reszta jest piarową "opowieścią idioty, pełną wrzasku, wściekłości i nic nieznaczącą" (a może tylko ja chcę, żeby tak było, a dzisiejsi polityczni liderzy, głęboko gardzący "politycznym ludem", słusznie inwestują w piar, a nie w realne rządzenie?). O przekrętach w Funduszu Sprawiedliwości mówi się w apogeum kampanii samorządowej, po czym w mediach i na politycznej trybunie o nich się "zapomina". O nieprawidłowościach w Orlenie Obajtka mówi się w apogeum kampanii do europarlamentu, po czym będzie można o nich na długie miesiące "zapomnieć". Ostatecznie - być może - zajmie się tymi sprawami prokuratura i sądy. Ale jeśli się to w ogóle stanie, stanie się to nie w interesującym polityków i media rytmie kampanii wyborczych, ale w rytmie "zwykłego działania państwa prawa" (piszę to w cudzysłowie, bowiem w Polsce działanie państwa prawa nie jest "zwykłe", bywa raczej wyjątkiem i cudem), które ani większości polityków, ani większości mediów nie interesuje. Nie chcę, żeby kwestia odporności polskiego państwa na zdradę ludzi takich jak Szmydt stała się tylko elementem piarowej, międzypartyjnej kampanijnej piany. Ale już tak bywało, teraz tak jest i obawiam się, że w przyszłości także tak będzie. Protest rolników Tymczasem w Sejmie i na ulicach rolnicy protestują pod rosyjskimi (antyunijnymi i antyzachodnimi) hasłami. Protestują pod wydrukowanymi z internetu prześlicznymi plakatami, pokazującymi w technikolorze Unię Europejską jako śmierć z kosą idącą po biednego polskiego (włoskiego, francuskiego, niemieckiego...) rolnika. Ta "unijna śmierć z kosą" w ciągu 20 lat zapewniła polskiej wsi setki miliardów złotych (większość unijnych transferów do Polski) w postaci dopłat bezpośrednich i pieniędzy na rozwój terenów wiejskich. Dzięki czemu Polska wieś zmieniła się i wzbogaciła skokowo, jak nigdy od czasu chrztu Polski (nie wiem jak było wcześniej, może za Swaroga polskiemu rolnikowi żyło się lepiej niż dzisiaj, ciekawe co na ten temat sądzą twórcy "ludowej historii Polski"). A warto do tego dodać otwarty na eksport polskich produktów rolnych rynek unijny, z czego polscy rolnicy sensownie przez dwadzieścia lat skorzystali. Po co jednak formułować precyzyjne argumenty pod adresem tego czy innego unijnego rozporządzenia, które czasem warto skorygować lub zmienić, kiedy można się posłużyć "Unią jako śmiercią z kosą"? Po co zarzucać precyzyjnie PiS-owi promocję ludzi pokroju Szmydta, kiedy można cały PiS (i prezydenta dla równego rachunku) nazwać "wschodnią agenturą"? Po co w PiS-ie i Suwerennej Polsce zastanawiać się - przy okazji sprawy Szmydta - nad błędami własnego "doboru elit", skoro można po prostu stwierdzić, że "on nie jest nasz"? Oczywiście został za "naszych czasów" oddelegowany do ministerstwa sprawiedliwości, żeby niszczyć opierających się "nam" sędziów; został za "naszych czasów" dyrektorem biura prawnego neo-KRS, ale przecież TV Republika nie powie o tym "naszemu twardemu elektoratowi". Skoro elity polityczne "idą na rympał", czemu rolnicy mieliby się różnić, czemu różnić miałaby się "Solidarność"? Wszyscy wypowiadają pakt społeczny budujący narodową czy państwową wspólnotę. Nawet narzekanie na to staje się rytuałem, w którym uczestniczę pisząc ten felieton. Najtrudniejszy test dla PiS Poza rytuałem, poza piarową "opowieścią idioty", są wymierne straty terenu i stanowisk w politycznej wojnie. Realnym faktem jest utrata przez PiS województwa podlaskiego i zablokowanie wyboru władz Małopolski, mimo że w obu tych województwach Prawo i Sprawiedliwość wydawało się mieć wygodną pozycję do utrzymania władzy po wyborach samorządowych. Każde stracone województwo to setki straconych przez własną partię (i zyskanych przez partię przeciwną) stanowisk. Oba te wydarzenia pokazują, że utrata władzy w państwie z każdym miesiącem utrudnia Kaczyńskiemu zachowanie kontroli. Nie nad "twardym elektoratem", ale nad aparatem swojej partii. Nad ludźmi od ośmiu lat dobieranymi według kryteriów, które zapewniły Zjednoczonej Prawicy mnogość postaci pokroju sędziego Szmydta. Karierowiczów, którzy przyjęli ofertę błyskawicznego awansu ze wsparciem partii rządzącej. A dziś, kiedy partia nie rządzi, zaczynają się rozglądać za nowym patronem. Przypadek Podlasia i Małopolski pokazuje, że odcięcie PiS-u od władzy jest najtrudniejszym testem dla formacji Kaczyńskiego, którego nie przykryje ogłaszanie "zwycięstw" w kolejnych wyborach. PO miało taki okres próby po utracie władzy w 2015 roku. Uratował wtedy istnienie partii mało atrakcyjny dla liberalnych mediów Grzegorz Schetyna, dzięki czemu dzisiaj seksowny i popularny Donald Tusk może prowadzić z pozycji władzy swoją "bardziej precyzyjną politykę miłości". Czyli uderzać w centrum Zjednoczonej Prawicy, testując, czy przetrwa obóz zbudowany z ludzi pokroju Szmydta, idących do PiS-u i Suwerennej Polski wyłącznie po przyspieszony awans. I zdradzających te partie, kiedy przyspieszonego awansu nie mogą już zagwarantować. Zanim opadnie piana po kolejnej wymianie władzy, a na placu boju zostaną wyłącznie ci, którzy chcą tworzyć politykę, a nie tylko na polityce stworzonej przez innych żerować. Cezary Michalski