Dla alt-rightu i populistycznej lewicy - od Wojciecha Cejrowskiego po Jana Śpiewaka, od Rafała Ziemkiewicza po Dominikę Lasotę - a także dla większości hollywoodzkich scenarzystów i reżyserów, "deep state" jest spiskowym synonimem zła, wrogiem i przeciwieństwem wszelkiej demokracji. W rzeczywiście to właśnie "deep state" uczynił z liberalnej demokracji Zachodu klasyczny ustrój mieszany. Równoważąc nieprzewidywalność demokracji i "nieciągłość" polityk kolejnych wygrywających wybory partii za pomocą gromadzonej przez siebie wiedzy o państwie i społeczeństwie, o ich faktycznych interesach czy zagrożeniach. Ostatnim mądrym filmowym żartem z "deep state" był brytyjski serial "Yes Minister" ("Tak, Panie ministrze") z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, który opowiadał o polityce z punktu widzenia wysokiego urzędnika brytyjskiej służby cywilnej. Bohater tego serialu, każdego przychodzącego do jego resortu partyjnego ministra starał się nauczyć tego, co można w państwie faktycznie zrobić, a czego - nawet bez względu na kształt wcześniejszych wyborczych obietnic - robić nie należy. Nie będzie niedyskrecją, jeśli powiem, że ten serial był inspiracją dla grupy młodych ludzi, którzy u progu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia próbowali rozpocząć w Polsce odbudowę służby cywilnej i "deep state". Gromadzili się oni wówczas m.in. wokół wczesnego Jana Rokity (podkreślam "wczesnego", ponieważ był on wówczas rzadkim w Polsce konserwatystą propaństwowym, podczas gdy dziś jest już tylko jednym z tak wielu konserwatystów kulturowych, chętnie nurzających się w odmętach i fuzlach kulturowych wojen, co upodabnia ich niepokojąco do ich przeciwników z tzw. kulturowej lewicy). Zbyt silne alienowanie się "deep state" od demokratycznych emocji i wyborów ludu, a już szczególnie próby wymykania się spod demokratycznej czy prawnej kontroli, łamią jedną z granic "ustroju mieszanego" (w którym różne typu władzy równoważą się i uzupełniają, ale się nie niszczą). Z kolei pełne podporządkowanie obsady i ekspertyzy "deep state" zmiennym demokratycznym emocjom, czyni z liberalnej demokracji populistyczne "ludowładztwo", "ochlokrację", "pajdokrację" ("ach ci wspaniali młodzi aktywiści klimatyczni i antygraniczni, ach te nasze wspaniałe dzieci!" - z naciskiem na "nasze"). Prowadząc bardzo szybko do dyktatury, gdyż nieograniczona niczym "władza ludu", władza "porannych emocji internautów", jest po prostu chaosem, którego ludzie na dłuższą metę nie są w stanie znieść, więc zwracają się "w poszukiwaniu porządku" do Putina, Trumpa i ich niezliczonych kieszonkowych odpowiedników. "Deep state" odgrywa we współczesnej demokracji liberalnej rolę dawnego elementu arystokratycznego, który zarówno w klasycznej teorii polityki, jak też we współczesnej liberalnej demokracji powinien równoważyć zmienne populistyczne emocje. Tyle że legitymizacją uprawniającą do tego równoważenia nie jest (a w każdym razie nie powinno już być) "szlachetne urodzenie", ale "ekspertyza". Czyli ciężko wypracowana i gromadzona przez ludzi "deep state" wiedza o państwie. Obserwując od wielu już lat poziom i formy partyjnego konfliktu w słabym polskim państwie, obciążonym w dodatku fatalną sarmacką tradycją antysystemowości, antypaństwowści, wręcz bezpaństwowości (tu znów Wojciech Cejrowski nie różni się absolutnie niczym od Jana Śpiewaka, a Rafał Ziemkiewicz od Dominiki Lasoty), zastanawiamy się nie bez racji, czy "deep state" w Polsce taki konflikt przetrwa. A nawet, czy się choćby w atmosferze takiego konfliktu odrodzi, gdyż jego stabilność i siła już u schyłku poprzedniego systemu (w późnym PRL-u) pozostawiały wiele do życzenia. Jest tu wiele testów i wszystkie wypadają słabo. W najlepszym wypadku zdający je partyjni liderzy wypadają na trójkę, w najgorszym oblewają test. Mamy zatem spór obozu prezydenckiego i rządu o ambasadorów (który wciąż można jeszcze rozwiązać, nawet jeśli obie strony będą musiały to rozwiązanie przed "twardymi" wyborcami Kaczyńskiego i "twardymi" wyborcami KO trochę ukryć, osłonić kolejną falą wzajemnych uszczypliwości i insynuacji). Mamy też spór o europejską "żelazną kopułę". Spór, który kontynuuje i twórczo rozwija jeden z najbardziej idiotycznych sporów polskiej polityki, a mianowicie spór o to, czy powinniśmy być z Europą (a szczególnie z Unią) przeciwko USA, czy z USA przeciw Europie (a szczególnie Unii). Od początku III RP najmądrzejsi polscy politycy i przedstawiciele "deep state" wiedzieli, że stosunki Polski z NATO i UE, a także stosunki Polski z Waszyngtonem i np. parą Berlin-Paryż są komplementarne. Ze względu na geopolityczne bezpieczeństwo Polski muszą się uzupełniać, nawet jeśli (z uwagi na napięcia atlantyckie, które się nie zaczęły od Trumpa i na Trumpie nie skończą), uprawianie takiej polityki przez Polskę nie jest wcale łatwe. Jarosław Kaczyński u swoich politycznych początków także to wszystko doskonale rozumiał. Dopiero kiedy uznał Unię Europejską za gorset dla swojej władzy w Polsce, nawet jeśli sam nie był skrajnym polexiterem (bardzo długo, choć nie do samego końca, osłaniał np. przed gniewem Zjednoczonej Prawicy ministra Konrada Szymańskiego, który polexiterem zdecydowanie nie był), ostatecznie uznał, że dla celów traktowanej przez siebie zawsze priorytetowo partyjnej polityki krajowej warto uczynić jedną z głównych osi politycznego konfliktu w Polsce spór: "jesteś z Ameryką przeciwko Unii (czyli Berlinowi), wtedy jesteś Polakiem" lub "jesteś z Unią (czyli Berlinem) przeciwko Ameryce, wtedy jesteś Niemcem". Ta strategia Kaczyńskiego (jak wiele innych jego strategii) okazała się niebywałym - i całkowicie niszczącym polską politykę zagraniczną - sukcesem. W dodatku także część przeciwników Kaczyńskiego, którzy już wcześniej nienawidzili Ameryki z powodów ideologicznych, chętnie do zaproponowanej im przez Kaczyńskiego gry dołączyła, bluzgając na Amerykę "w imię Unii" (rozumianej przez nich zresztą bardziej jako ideologiczna fantazja, niż jako realna instytucja). Akurat Donald Tusk do nich nie należał. Tak jak Leszek Miller, który w trudnych czasach drugiej wojny w Iraku usiłował grać zarówno z Waszyngtonem jak też z Brukselą, Berlinem i Paryżem, tak samo on usiłuje się dzisiaj uplasować w roli pośrednika pomiędzy Białym Domem i Trójkątem Weimarskim. Przy Bidenie jest to jakoś możliwe, przy Trumpie może być trudniej (eufemizm). W tym kontekście nawet oficjalna teoria Andrzeja Dudy i Marcina Mastalerka, że kontakty trzeba mieć z każdym obozem rządzącym w USA, także z Trumpem, a oni kontakty z Trumpem mają, więc jako jedyni mogą jego ekipie przedstawić "polski punkt widzenia" - ma pewne cechy racjonalności. Ryzyko tej teorii jest takie, że otwierając kanał "wpływania na Trumpa", choćby powodu samej tylko różnicy potencjału i wagi obu partnerów, to nie oni przekonają Trumpa do "polskiego punktu widzenia" (np. do wsparcia Ukrainy i do nie atakowania ponad miarę Unii Europejskiej - jeśli do tego drugiego rzeczywiście go próbują przekonać), lecz tym samym kanałem popłynie do Polski najbardziej toksyczna ideologia amerykańskiego alt-rightu. Wyjątkowo przyjazna dla Władimira Putina, wyjątkowo dla naszego "deep state" i dla polskich interesów czy pozycji geopolitycznej groźna. Takie są jednak ryzyka politycznej gry. Także Donaldowi Tuskowi trudno pozazdrościć sytuacji, w której musiałby być "pośrednikiem" pomiędzy Trójkątem Weimarskim i administracją Trumpa. I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje negocjowanie w imieniu tych, którzy ze sobą negocjować nie chcą. A jeśli nawet w jakimś obszarze ważnym dla przetrwania polskiego "deep state" wciąż negocjują (np. rozmowy dotyczące ambasadorów ciągle się toczą), to na pewno nie chcą się do tego przyznawać przed swoimi "twardymi wyborcami" i ich "twardymi reprezentantami" we własnych obozach.