Gdyby w tym roku rozpoczęto realizację tej obietnicy, podnosząc np. kwotę wolną od podatku o 10 tys. złotych i przedstawiając harmonogram dalszych zmian, choćby rozpisany na całą kadencję, kwasu byłoby mniej. Jednak wybrano opcję zero-jedynkową. Donald Tusk uznał, że ważniejsza jest demobilizacja elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, niż utrzymanie mobilizacji elektoratu własnego. Uznał, że klasa średnia i tak nie ma wyboru, gdyż inne elementy oferty obu walczących o władzę obozów - np. państwo prawa (także w wymiarze rozliczania patologii rządów PiS i Suwerennej Polski) czy bardziej przewidywalna polityka europejska (w miejsce prawicowego czulenia się do Donalda Trumpa, Marine Le Pen, a nawet AfD, jak czyni to Andrzej Przyłębski, były ambasador Kaczyńskiego w Berlinie pozostający nadal jednym z najbliższych autorytetów PiS w obszarze polityki zagranicznej) - czynią go w oczach klasy średniej opcją bezalternatywną. Jest to gra ryzykowna (nawet jeśli faktycznie wymuszona stanem budżetu, choć nie wiem jaki budżet wytrzymałby połączenie masowej podwyżki zasiłków z masową obniżką podatków). I to nie tylko w Polsce. Na całym Zachodzie od paru dekad partie liberalnego centrum, właśnie w poczuciu swojej bezalternatywności w oczach klasy średniej, inwestowały w "państwo zasiłkowe" (współczesną, bardzo zdegenerowaną wersję "państwa socjalnego"). Realizowały na swój sposób priorytet Tuska. Szczególnie po dezindustrializacji Zachodu, we wszystkich zachodnich społeczeństwach "wielkoprzemysłowy proletariat" zastąpiła "klasa zasiłkowa". "Klasa zasiłkowa" To już nawet nie są bezrobotni (dlatego dziś nazywa się ich "ekonomicznie nieaktywnymi"), bo od czasu ukończenia szkoły nie pracowali ani oni, ani często już ich rodzice. Dezindustrializacja Zachodu zaczęła się w latach 80. ubiegłego wieku, wraz z kolejną fazą globalizacji, kiedy okazało się, że żadnej wiarygodnej alternatywy dla gospodarki rynkowej nie ma. I zarówno dawne państwa komunistyczne, jak też wszystkie inne państwa na rozmaity sposób głęboko zacofane (słynne "globalne Południe" będące przedmiotem westchnień skrajnej nowojorskiej czy londyńskiej lewicy), są zarówno tańszym niż zachodnie społeczeństwa rynkiem pracy, jak też mogą dostarczyć Zachodowi dowolną liczbę pracowników kosztujących skokowo taniej, niż kosztowałoby ponowne zmuszenie zachodniej "klasy zasiłkowej" do pracy. Właśnie dlatego to liberalne elity polityczne faktycznie wprowadziły w życie "minimalny dochód podstawowy" (jako miks rozmaitych zasiłków pozwalający coraz większej części społeczeństw zachodnich na "ekonomiczną nieaktywność"). Do pewnego momentu politycznie taniej było sprowadzać imigrantów, niż zmuszać rodzimą "klasę zasiłkową" do powrotu na rynek pracy. Trzeba by zmusić prywatny biznes do podniesienia płac, a z drugiej strony zaostrzyć kryteria przyznawania zasiłków "klasie zasiłkowej", która przecież głosuje. Polska mierzy się już z tym samym problemem. Procent rodzimych obywateli "nieaktywnych ekonomicznie" rośnie. Już dziś bez Ukraińców nasz rynek pracy by się zawalił. Z kolei na wsi mamy kilka procent realnych producentów rolnych i kilkadziesiąt procent "mieszkańców wsi" żyjących z zasiłków, z małych autarkicznych gospodarstw, i z unijnych dopłat. Problem w tym, że rozbudowujące się "państwo zasiłkowe" trzeba utrzymywać z rosnących podatków. Także usługi publiczne (na przykład coraz bardziej kosztowną powszechną opiekę zdrowotną), z których korzysta coraz większa liczba "nieaktywnych ekonomicznie" obywateli, trzeba finansować ze składek płaconych przez coraz mniej liczną grupę obywateli pracujących lub prowadzących własny biznes. Jak mawiał Ferdynand Kiepski, "nie przeginaj pałki, Halinka". Faktycznie, w pewnym momencie pałka została przegięta. Klasa średnia Klasa średnia (w każdym razie coraz większa jej część) wybrała populistyczny prawicowy bunt, wszędzie tam, gdzie nowa populistyczna prawica do kwestii godnościowych czy kulturowych dołączyła hasło "obniżenia podatków i danin". Tym bardziej, że w tym samym czasie zachodni oligarchowie uciekali ze swoimi bajecznymi dochodami do "rajów podatkowych", a nawet używali do tego celu swoich kontaktów z Chińczykami czy Rosjanami. Także syndrom "tłustych kotów", czyli polityków, którzy rentę władzy odbierają sobie w postaci wysokopłatnych synekur w spółkach skarbu państwa, nie jest patologią dotyczącą tylko Prawa i Sprawiedliwości, a nawet tylko Polski. Ostatecznie obowiązek utrzymywania rozrastającego się "państwa zasiłkowego" spoczął na barkach klasy średniej (a nawet niższej klasy średniej, nie mającej narzędzi, aby przed podatkami uciec). A utopijna libertariańska koncepcja "silnego państwa minimum przy minimum podatków" zaczęła się upowszechniać wszędzie tam, gdzie liberalna klasa polityczna coraz bardziej rezygnowała z najbardziej choćby socjalnego liberalizmu na rzecz podatkowo-redystrybucyjnego etatyzmu. Tusk w swojej zero-jedynkowości (wszystkie rezerwy przeznaczymy na zasiłki, a obniżek podatków nie będzie), ryzykuje pójście tą samą drogą. W Polsce (tak jak w wielu innych krajach Zachodu) jest już alternatywa dla liberalnego centrum. Jest to Konfederacja, ze swoim miksem skrajnego nacjonalizmu z libertariańskimi antypodatkowymi hasłami. W tej sytuacji jak najszybszy powrót do porzuconych podatkowych obietnic dla klasy średniej byłby wysoce wskazany. Nie 60 tys., ale choćby 40, nie prawie całkowite odejście od podatku Belki (jak to obiecano), ale też nieudawanie, że obniżenie tego podatku o kilkaset złotych w skali roku jest realizacją tej kolejnej obietnicy wyborczej adresowanej do klasy średniej. Reszta jest "rozliczeniami rządów PiS-u i Suwerennej Polski". Reszta jest koniecznością (jeśli mamy rzeczywiście mieć w Polsce państwo prawa, a nie państwo nieustającego immunitetu polityków na wszystkie przestępstwa). Jednak rozliczenia patologii politycznego konkurenta muszą towarzyszyć realizacji kluczowych obietnic wyborczych, szczególnie tych adresowanych do własnego elektoratu. Każda próba podstawienia pierwszych w miejsce drugich byłaby przepisem na bolesną i nieodległą polityczną klęskę. Cezary Michalski