Najważniejsze partie w najważniejszych państwach UE (ze szczególnym uwzględnieniem Francji i Niemiec) budowały zawsze swoje listy do europarlamentu wedle jednej mądrej zasady. Byli na tych listach politycy typowo partyjni, "ciągnący listy", gdyż rozpoznawalni przez najtwardszy partyjny elektorat. W tej roli pojawiali się także politycy, którzy wypadli z łask ("stare słonie wędrujące w kierunku swego cmentarzyska", cyt. za Bartłomiejem Sienkiewiczem), albo młode wilki polityki partyjnej, którym wypadało jeszcze chwilę poczekać na wykrwawienie się starych słoni. Taktyczne podejście Europy Zachodniej Na kolejnych "miejscach biorących" list do PE, konstruowanych przez niemiecką czy francuską centroprawicę i centrolewicę, zawsze znajdowali się jednak ludzie z realnymi kompetencjami w obszarze finansów, prawa, instytucji. Oni byli posyłani do Parlamentu Europejskiego, żeby uprawiać tam realną politykę unijną. Żeby uprawiać ją w sposób kompetentny, co zawsze krajowi, który ich wysłał bardzo się opłacało. Ci prawdziwi europarlamentarzyści byli przez partie ze swoich krajów wprowadzani do PE na wiele kadencji, aby budować tam sobie kompetencje i autorytet w kluczowych obszarach polityki unijnej. Takich jak przygotowywanie instytucjonalnych reform Wspólnoty, jej polityka finansowa, zagraniczna, imigracyjna, polityka najszerzej rozumianego europejskiego rozwoju i bezpieczeństwa. Zbudowane przez parę kadencji kompetencje i autorytet tych ludzi były następnie wykorzystywane przez państwa, które ich do Brukseli i Strasburga posłały. Centroprawicowi premierzy Francji i Niemiec mogli przy tym lojalnie korzystać także z kompetencji europarlamentarzystów centrolewicowych, a premierzy centrolewicowi mogli korzystać z kompetencji europarlamentarzystów centroprawicowych. W Polsce taka zasada budowania sobie w europarlamencie wielokadencyjnego korpusu ekspertów nigdy się do końca nie przyjęła. Od Leszka Millera po Donalda Tuska, to premierzy starali się wziąć dla siebie jak największą część polityki europejskiej. Uprawiając ją osobiście i podporządkowując sobie całkowicie krajowe i zagraniczne struktury służące jej realizowaniu, które często były nawet wyciągane spod kurateli ministrów spraw zagranicznych i przesuwane bezpośrednio pod pieczę premiera. Nie przeszkadzało to jednak Millerowi czy Tuskowi wysyłać czasem do Parlamentu Europejskiego ludzi kompetentnych. A co najważniejsze, zostawiać ich tam tak długo, że mogli zbudować sobie kompetencje i autorytet przydatne dla skutecznego realizowania polskich interesów w Unii. Do takich osób należał Jan Olbrycht (nieskazitelnie lojalny wobec swojej liberalnej formacji konserwatysta, który po paru kadencjach stał się autorytetem - nie tylko dla polskich europosłów - w kwestiach unijnego budżetu czy instytucjonalnych reform UE). Autentyczną pozycję zbudowała sobie w europarlamencie Róża Thun, choć z punktu widzenia krajowych liderów była osobą nieznośną, nigdy nie trzymała się dyscypliny partyjnej i nigdy nie mówiła partyjnymi "przekazami dnia", co w realnej polityce bywa też realnym problem. Idealny europarlamentarzysta prawicy Leszek Miller posłał do Brukseli Danutę Huebner, która zarówno jako europosłanka lewicy, jak też jako europosłanka PO była mocnym punktem w polskiej ekipie. Jeden z historycznych liderów Kongresu Liberalno-Demokratycznego Janusz Lewandowski usunął się gustownie do Brukseli, uprzedzając nieco ewolucję Donalda Tuska w kierunku jednoosobowego modelu przywództwa. Lewandowski nie zbudował może sobie pozycji porównywalnej z Olbrychtem, Huebner czy Thun, ale też można go zaliczyć do rozpoznawalnych polskich akcentów w polityce unijnej. Jacek Saryusz-Wolski też był takim europarlamentarzystą - wielokadencyjnym, kompetentnym i rozpoznawalnym. Jednak w konsekwencji zawirowań polityki krajowej, a także paru cech własnego charakteru, stał się swoją własną karykaturą, a co gorsza odciął się od wszelkich wpływów w Brukseli. Dziś używa łatwego antyniemieckiego i antyunijnego języka, przed którym sam kiedyś młodych prawicowców (byłem jednym z nich) sensownie przestrzegał. Konrad Szymański był idealnym europarlamentarzystą centroprawicy. To, że posłał go do Brukseli Jarosław Kaczyński, dobrze świadczyło wówczas o prezesie PiS. Kiedy Radosław Sikorski szukał sobie w Unii rządowych sojuszników dla inicjatywy Partnerstwa Wschodniego (zmieniającej politykę UE wobec Rosji na bardziej ofensywną), Szymański - w szerokim gronie sensownych europarlamentarzystów z różnych ugrupowań, z którymi chciał i umiał rozmawiać - brał udział w budowaniu komplementarnej dla Partnerstwa Wschodniego inicjatywy międzyparlamentarnej współpracy krajów Europy Wschodniej i dawnego ZSRR. Przeciwieństwem Konrada Szymańskiego był Jacek Kurski, którego polityka unijna nie interesowała nigdy. On pobyt w Brukseli wykorzystywał wyłącznie do knucia przeciwko swoim konkurentom w Polsce, łącznie z knuciem przeciwko Kaczyńskiemu, który go do tej Brukseli posyłał. Układanki Kaczyńskiego i Tuska W tych wyborach europejskich kształt list Prawa i Sprawiedliwości nie jest zaskoczeniem. Kaczyński od dawna uznał już politykę europejską - i szerzej, zagraniczną - za podrzędną w stosunku do krajowej polityki partyjnej. Na "miejscach biorących" Parlamentu Europejskiego są zatem wyłącznie ludzie potrzebni mu do różnych partyjnych układanek w kraju. Jedni (Obajtek, Kamiński i Wąsik) mają być osłonięci przed "torturami Tuska", innych Kaczyński nadal chce się pozbyć z kraju (Szydło). Wszelkie personalia na tych listach i każdy procent uzyskanych lub straconych w tych wyborach głosów mają jednak dla Kaczyńskiego znaczenie wyłącznie w kontekście polityki krajowej i wewnątrzpartyjnej. O wiele większym zaskoczeniem jest kształt list KO. Aż tak bardzo "nieeuropejski", w aż tak wielkim stopniu podporządkowany dynamice polityki krajowej. Premier Donald Tusk wykorzystał wybory europejskie wyłącznie do dokonania zaskakującej (jeśli chodzi o termin i skalę) rekonstrukcji rządu. Na razie nie przedstawił dla tego kluczowego politycznego manewru żadnego przekonującego uzasadnienia. Przekonywanie, że Kierwiński, Sienkiewicz czy Budka są w europarlamencie nieodzownie potrzebni, aby bronić tam Unii Europejskiej przed agresją Putina, nie jest godne autentycznego piarowego geniuszu Igora Ostachowicza. Wręcz temu geniuszowi urąga. Co dalej? Każdy z owych trzech kluczowych ministrów rozpoczął kluczowe dla tego rządu działania, ale ich nie skończył, bo w cztery miesiące skończyć nie mógł. 10 maja (w dniu zapowiedzianej rekonstrukcji rządu), Donald Tusk musi wyciągnąć z kapelusza całe stado olbrzymich i puchatych królików - i to królików zarówno na poziomie personaliów, jak też na poziomie pomysłów programowych i politycznych - żeby faktyczna wymiana rządu po jednym kwartale, po wyborach samorządowych, które sam Tusk nazwał "zwycięstwem", nie stała się dla niego wizerunkową porażką. Co premier wymyśli (albo już wymyślił), tego nie wiedzą nawet członkowie formalnego kierownictwa Platformy. Nie wiedzą tego także liderzy koalicji, mimo że już za tydzień wszystko ma być jasne. Czy jest to zespołowe kierowanie rządem, koalicją, własną partią, Polską? Nie. Oczywiście Donald Tusk jest dziś u szczytu swoich politycznych zdolności, jednak zupełnie jednoosobowe kierowanie partią, rządem i krajem niesie ze sobą ogromne ryzyka. Nawet jeśli ta jedna osoba przerasta konkurentów o głowę, wobec tych ewidentnych luk w komunikacji, przestajemy być pewni, czy obserwujemy głęboko przemyślany polityczny zwrot, czy kaprys. Cezary Michalski