Takie bezpośrednie porównanie, taka debata bez debaty u progu kampanii wyborczej, wcale Kaczyńskiemu nie sprzyja. Bracia Karnowscy, Sakiewicz, orlenowskie media..., cały ten pracujący dla PiS-u za gigantyczne publiczne pieniądze postdziennikarski światek czystej propagandy, może sobie opowiadać (niektórzy z nich robią to od wielu lat) o "wilczej twarzy" Donalda Tuska ukrytej pod maską "polityki miłości". Problem w tym, że aby dokopać się do "wilczej twarzy" Tuska trzeba się trochę wysilić, tymczasem Kaczyńskiemu trzeba maskę dobrodusznego ojczulka narodu nakładać siłą, a ona i tak utrzyma się na jego twarzy zaledwie przez jedną sekundę. Tusk ma swoje wady i swoje nie tylko dobre emocje. Jednak postawiony bezpośrednio obok Kaczyńskiego jest po prostu odrobinę normalniejszy od niego. Jakby tego było mało, Jarosław Kaczyński w panice rozpoczął walkę na dwóch frontach, gdyż poza Tuskiem także sondażowe wyniki Konfederacji przekreślają jego marzenie o dalszych samodzielnych rządach. Oczywiście koalicyjny rząd Zjednoczonej Prawicy z Konfederacją jest z punktu widzenia prezesa PiS nieporównanie mniejszym złem, niż koalicyjny rząd opozycji, który oderwałby od stołków i w ten czy inny sposób rozliczył wszystkich jego ludzi. Gdyby rząd Zjednoczonej Prawicy i Konfederacji po wyborach powstał, Kaczyński szybko podejmie swoją tradycyjną pracę rozpruwania i zjadania koalicyjnej "przystawki". Jednak taki scenariusz oznacza polityczny i wizerunkowy zamęt. Niedorżnięty przez Kaczyńskiego Ziobro zyska w Konfederatach świetnego sojusznika do osłabiania pozycji Prezesa i Morawieckiego. A poza tym Kaczyński wcale nie staje się młodszy, kiedy go zabraknie, wzmocniony przez Konfederatów Ziobro wykończy Morawieckiego bez trudu, o ile wcześniej nie zrobią tego z "banksterskim pupilkiem Prezesa" Brudziński, Sasin i Szydło. Właśnie po to, żeby takich turbulencji uniknąć, żeby przejąć emocje i głosy sprzyjające Konfederacji, Kaczyński wpadł na pomysł antyeuropejskiego i antyimigracyjnego referendum mającego towarzyszyć jesiennym wyborom parlamentarnym. I znów popełnił poważny błąd. Czytaj także: Sondaż Interii pokazał nowy trend społeczny. "Perspektywa realnego konfliktu" Wymyślone przez niego referendum jest może Wunderwaffe, ale taką, która uderza także w PiS. W ramach rozpoczętej już kampanii przedreferendalnej Jarosław Kaczyński decyduje się na skokowe podgrzanie antyimigracyjnych nastrojów w Polsce, tak jak zrobił to w 2015 roku, kiedy faktycznie przyniosło to jego partii sporo głosów. Problem w tym, że osiem lat później w naszym kraju nie ma miliona imigrantów muzułmańskich (największa zorganizowana grupa muzułmanów, też liczona jednak zaledwie w tysiącach, buduje instalacje Orlenu). Jest półtora miliona Ukraińców, których oficjalnie rząd Zjednoczonej Prawicy (jeśli nie liczyć Ziobry) popiera. To właśnie w Ukraińców uderzy cała przedreferendalna propaganda skierowana przeciwko "przybyszom" i "obcym", którzy "zabierają Polakom pieniądze", "miejsca w szpitalach czy szkołach". Wobec oficjalnej proukraińskiej polityki Kaczyńskiego i Morawieckiego, antyimigracyjne referendum przełoży się na lepszy wynik Konfederacji oraz wzmocni pozycję kandydatów Ziobry na listach Zjednoczonej Prawicy. Kaczyński od lat rozbudzał nastroje antyunijne i antyimigracyjne. W obu tematach nie jest jednak wiarygodny. Rozbudził apetyt na polexit, nigdy go nie zaspokoił. Rozbudził apetyt na bezkarne pogromy na obcych, nigdy go do końca nie zaspokoił, nawet "mur" na granicy z Białorusią był w dużej mierze propagandową symulacją autentycznych szerokozakresowych pogromów. Konfederacja na oba tematy mówi "prosto z mostu". Podgrzewanie obu tematów przez państwową propagandę jest propagowaniem nie PiS-u, ale Konfederacji. Próba przylgnięcia do najgorszej części narodowej "substancji", żeby tę "substancję" politycznie wykorzystać, to zresztą cała smutna historia formacji Jarosława Kaczyńskiego. Czytaj także: Przerwał wykład i zdemolował salę. Lewica chce "najwyższej kary" dla Brauna Po roku 2015 Jarosław Kaczyński, Beata Szydło, Mateusz Morawiecki zdecydowali o tym, że młodzi narodowcy stali się drugą (obok działaczy PiS) rezerwą kadrową "dobrej zmiany". Zostali zatrudnieni w ministerstwach, w mediach publicznych, w NBP, w spółkach skarbu państwa (z których budżetów wspierali później Marsz Niepodległości czy inne przedsięwzięcia swoich kolegów, narodowców bardziej "antysystemowych"). Morawiecki zachwycał się w Monachium Brygadą Świętokrzyską (jedyną dużą polską formacją wojskową, która naprawdę kolaborowała z nazistami), a kiedy narodowcy wznosili w Katowicach szubienice dla europosłów PO albo tłukli KOD-owców w Radomiu, rząd, podległe mu instytucje i służby, rozpinały nad nimi parasol ochronny, blokowały i odwlekały pociągnięcie ich do odpowiedzialności. Wcześniej był Bronisław Wildstein nawracający się publicznie na łamach "Frondy". Później Dawid Wildstein łaszący się do Rafała Ziemkiewicza jak zmoknięty szczeniaczek. Wszyscy w kierownictwie i na "kulturowym" zapleczu PiS-u udawali kogoś innego, kogoś kim nie byli, podążając drogą wyznaczaną przez skrajną prawicę, która zamiast im podziękować gryzie ich dziś po nogawkach, a wkrótce rzuci im się do gardła. Żałosne widowisko rozciągnięte w czasie.