Dla Jarosława Kaczyńskiego koalicja z Konfederacją to byłby może kłopot (starałby się go rozwiązać tak, jak wcześniej rozwiązywał kłopoty z "Samoobroną", LPR-em i partią Gowina), ale dla demokratycznej, liberalnej, prozachodniej Polski byłaby to katastrofa. Nawet dla Ukrainy byłaby to katastrofa. Może mniejsza, niż powrót Trumpa do Białego Domu, ale na pewno nie byłaby już bezpiecznym "przyfrontowym" sojusznikiem Kijowa Polska rządzona przez nienawidzących Zachodu i Ukrainy Konfederatów (ciekawe jakie resorty by sobie wybrali), z nienawidzącą Zachodu i Ukrainy "Suwerenną Polską", z odgrywającą w tym wszystkim rolę "umiarkowanych" formacją Kaczyńskiego usianą postaciami autentycznie uważającymi, że liberalny Zachód jest dla Polski większym zagrożeniem, niż Putinowska Rosja, do której rozwiązań ustrojowych i antyzachodniej "dumy" w wymiarze kulturowym tak otwarcie tęsknią. A jednak Kaczyński, forsując "Lex Tusk", popełnił błąd, który do wyborów może mu jeszcze podnosić ciśnienie. Donald Tusk po swoim powrocie do polskiej polityki wielokrotnie rzucał bezpośrednie, osobiste wyzwanie Kaczyńskiemu. Uważał (podobnie zresztą uważali wszyscy piarowi doradcy Kaczyńskiego), że szef PiS-u wizerunkowo takie bezpośrednie starcie przegrałby przez nokaut. Podobnie jak przegrał przez nokaut słynną debatę z Tuskiem w 2007. Więcej już takich prób nie podejmował. Dlatego właśnie Tusk był przez dwa lata trzymany na bezpieczny dystans od Wodza. Zajmowało się nim całe pisowskie państwo, zwykle na poziomie Kurskiego i Matyszkowicza, Dawida Wildsteina i Samuela Pereiry, co było upokarzaniem Tuska, bo szczególnie te ostatnie osoby to kaliber mniej niż papierowy. Czasem do antytuskowych połajanek przyłączali się Morawiecki i Ziobro, ale działo się to zawsze w rytmie ich wzajemnych "czochrań". I było raczej konsekwencją ich własnych starań o zajęcie lepszej pozycji przy Wodzu i wygodniejszej pozycji startowej do wojny sukcesyjnej po nim, niż wynikiem jakichś realnych emocji wobec przewodniczącego PO. Kaczyński zawsze jednak był "ponad tym". Pakując się w "Lex Tusk" całą swoją polityczną potencją, prezes PiS dopuścił do siebie Tuska na odległość ciosu. Wierzy, że on go zada, ale nie jest to pewne. Pierwszy cios zadał Tusk, był to właśnie marsz. Kiedy Tusk czwartego czerwca przemawiał do tłumów i budował sobie pozycję niekwestionowanego lidera opozycji (choćby za cenę zasięgu sumy wszystkich opozycyjnych elektoratów), w PiS-owskich mediach pokazywano imprezę o nazwie "Pierwsza Parada Kół Gospodyń Wiejskich", na której odczytano list Jarosława Kaczyńskiego (jemu samemu, żeby się gospodyniom wiejskim pokazać osobiście, zabrakło już siły) utrzymany w stylistyce późnego Gomułki. To było chwilowe posłanie Kaczyńskiego na deski, choć bynajmniej nie ciężki nokaut kończący tę walkę. I właśnie dlatego piarowcy prezesa PiS robili wcześniej przez dwa lata wszystko, żeby do podobnych spotkań, choćby nawet najbardziej zapośredniczonych, nigdy nie dopuścić. Znając wynik swego starcia z Tuskiem, Jarosław Kaczyński powrócił na pole najbardziej dla siebie bezpieczne, czyli do licytacji na "dary". W środę siódmego czerwca, po spotkaniu z kierownictwem NSZZ "Solidarność", zapowiedział dalsze obniżenie realnego wieku emerytalnego. Oczywiście połączone z dalszym obniżaniem realnych emerytur (czyli tych podniesionych w przedwyborczym "darze" od PiS-u, po czym pomniejszonych o wskaźnik inflacji), ale to nie obchodzi w kampanii ani prezesa PiS, ani liderów związkowych z NSZZ "Solidarność". Ci ostatni wykażą się przed swoimi członkami symbolicznym sukcesem, który im samym zapewni wszelkie benefity wynikające z tej partyjno-związkowej wersji cezaropapizmu (w podstawowym sensie cezaropapizm był zlaniem się w jedno władzy państwowej i władzy kościelnej, co w Polsce też zresztą mamy). Choćby później szeregowi związkowcy zdychali na przyspieszonych biedaemeryturach, kiedy ich liderzy zostaną dopuszczeni do udziału w łupach (wielu już zostało), czyli udadzą się na zasłużony odpoczynek do zaoferowanych im przez Kaczyńskiego i jego następców miejsc we władzach co bardziej "chlebowych" (gwarantujących najwyższe pensje i bonusy) spółek skarbu państwa. Kto da więcej? - pyta Kaczyński i zaraz odpowiada na własne retoryczne pytanie - Ja dam więcej! Choćbym miał obiecać, że żaden Polak nie będzie musiał pracować, a każdemu państwo da czternastą emeryturę i piętnastą rentę, moi mnie nie skrytykują. Wyobrażacie sobie, że media Matyszkowicza, Obajtka i Doroty Kani, "Sieci", "Gazeta Polska", "Gość Niedzielny", "Nasz Dziennik"... media, które utrzymuję lub wspieram z publicznych pieniędzy, albo te, które wielbią mnie z powodów ideologicznych (bo to nie religia zagościła w "Gościu Niedzielnym" czy "Naszym Dzienniku", ale zwyczajna ponura ideologia), będą mieć wątpliwości? Podczas gdy każdy wchodzący w licytację ze mną lider opozycji, z Tuskiem na czele, zostanie skrytykowany na łamach niepisowskich gazet - przez ekonomicznych neoliberałów, że populista, przez razemicką lewicę, że "ukradł jej program". Zatem powstrzymajcie entuzjazm Panie i Panowie, redaktorki i redaktorzy z niepisowskich gazet. Gra dopiero się zaczyna, marsz się dopiero rozpocznie, marsz stromo pod górę, który trzeba przetrwać, jeśli chce się zwyciężyć.