Swoim orędziem wygłoszonym w Sejmie na pierwszą rocznicę wyborów parlamentarnych prezydent Andrzej Duda poirytował rządzącą koalicję. Posłowie większości zareagowali, jak umieli - wrzaskami, sykami, przeszkadzaniem, tym wszystkim, co składa się na spadającą z roku na rok kulturą polityczną. Premier Donald Tusk nie umiał ukryć złości. Jego odpowiedź w kilkanaście minut później nie była zaplanowaną na zimno zagrywką. Przy okazji, po raz nie wiadomo który, złamał konstytucję, która wprost zakazuje debat nad prezydenckimi orędziami. Wziął w tym udział marszałek Szymon Hołownia, dopuszczając do tego. Po raz kolejny odegrał rolę podnóżka Tuska, co jeszcze bardziej pogrąża jego ambicje prezydenckie. Możliwe skądinąd, że już mu je wybito z głowy. Ale działa w coraz gorszym stylu. Andrzej Duda miał prawo... Zarzut, że prezydent zdemaskował się jako reprezentant głównej opozycyjnej partii jest o tyle zgrany, że używano go wobec Dudy po wiele razy, a ostatnio pada on niemal co dnia. Wizja jakiejś "apartyjnej prezydentury wszystkich Polaków" byłaby realna w sytuacji łagodnych partyjnych podziałów, słabnącej, a nie zaostrzającej się polaryzacji. Każdy prezydent poza wybranym na własny koszt Lechem Wałęsą reprezentował w III RP swój polityczny obóz. A Tusk podsyca polaryzację, dziś chyba jeszcze bardziej niż Jarosław Kaczyński. Jest pytanie, czy prezydent ma rację. Kiedy nawet Komisja Wenecka upomina polski rząd, że walka o praworządność powinna być, bagatela, praworządna, zarzut o kompletne ignorowanie i codzienne łamanie prawa nabiera coraz więcej mocy. Na ile ono przemawia do zwykłych Polaków? To mniej oczywiste. Zacznie jednak prawdopodobnie przemawiać, kiedy zaczną być podważane sądowe wyroki, bo sądził - w następstwie absurdalnej doktryny ministra Bodnara - "niewłaściwy" sędzia. Także prezydencka krytyka wyników społeczno-gospodarczych tej władzy padła w chwili szczególnej. Po 10 miesiącach staje się jasne, że ten rząd nie potrafi wskazać, w czym konkretnie góruje nad rządem poprzednim. Przyczyny są zapewne złożone. Ale mamy wyraźny syndrom wczesnego wypalenia się rządzących, któremu towarzyszy pogubienie się samego premiera i waśnie w koalicji. Dotyczy to zresztą nie tylko spraw ekonomicznych, ale nawet takich, w których Tusk w teorii dobiera trafne narzędzia uprawiania polityki. Jego twardy, na razie werbalnie, stosunek do imigracji, poprawił jego osobiste wskaźniki zaufania. Ale kto mu kazał zmieniać co dwa dni zdanie na temat "zawieszania prawa do azylu". Przekonany o własnej nieomylności, popełnia błąd za błędem. Nie podzielam niepokojów, choćby profesora Antoniego Dudka o to, że ujawniła się jakaś słabość polskiego ustroju. Orędzie to tradycyjne uprawnienie każdego prezydenta w każdej demokracji, gdzie taki urząd istnieje. Fakt, czy ma on nieco mocniejsze czy nieco słabsze uprawnienia, tego nie zmienia. Gdyby w roku 2020 prezydentem został Rafał Trzaskowski, to przy prawicowej koalicji, robiłby to samo - na większą skalę, bo miałby na to trzy lata. Mnie jednak przy okazji rozbawiło co innego. Oto posłowie PiS zgotowali prezydentowi w Sejmie owację, co całkiem zrozumiałe - wsparł ich przecież przy użyciu ich własnych argumentów. Ale skandowali oni po prostu "Andrzej Duda". Patrzyłem, jak rytmicznie klaszcze i powtarza to hasło Jarosław Kaczyński. Co najmniej ruszał ustami. Kaczyński o Dudzie, Duda o Kaczyńskim Dopiero co dziennikarz "Newsweeka" Jacek Gądek napisał, że Kaczyński uważa Dudę za "politycznego i moralnego bankruta". Bywam sceptyczny wobec takich relacji. Media sprzyjające obecnej władzy chętnie nadstawiają ucha na wieści o rozdźwiękach na prawicy. Rozczarowanie Mateusza Morawieckiego, że nie jest brany pod uwagę jako kandydat PiS na premiera, szybko zmienił się w medialnych przekazach w wielki plan albo wypchnięcia Kaczyńskiego na emeryturę, albo tworzenia czegoś własnego. Takie plotki, owszem, krążą, ale warto do nich podchodzić ostrożnie. Jednak w tym akurat przypadku jestem gotów uwierzyć. Relacje Kaczyńskiego z prezydentem na zewnątrz przechodziły różne fazy. W roku 2020 prezes PiS przełknął wszystkie urazy i jak gdyby nigdy nic poparł go na drugą kadencję. Ba, przez moment sugerował, że to prezydent miał rację w ich głównym sporze: o weto blokujące pierwszą wersję ustawy "naprawiającej" sądownictwo. Ale za tą fasadą była cały czas głucha niechęć, odmowa osobistego kontaktu i spiskowe teorie. Przez lata w rozmowach ze współpracownikami Kaczyński szukał w otoczeniu głowy państwa kogoś, najlepiej z domniemanymi linkami do obozu liberalnego, kto miałby być jego złym duchem. To ów duch miał być winny tego, że prezydent po prostu nie czeka na kolejne instrukcje, a czasem coś blokuje poprzedniej władzy (lex TVN, lex Czarnek itd.). Oczywiście druga strona przedstawiała z kolei tego samego Dudę jako posłuszne narzędzie prezesa PiS, a kiedy dochodziło do bezpośrednich starć, potrafiła wierzyć, że to tylko ustawka. Tymczasem to nie była ustawka. Starzejący się, apodyktyczny lider coraz gorzej znosił każdy przejaw oporu czy choćby dystansu. To się nie skończyło nawet wtedy, gdy po wyborach 15 października ubiegłego roku PiS i prezydent znaleźli się na jednym wózku - spychani do defensywy przez drapieżnika Tuska. Nieważne, że Duda przedłużył pisowskie rządy o dwa miesiące. Kaczyński potrafił wyrazić głośną pretensję o to, że nie reaguje jak należy na przejmowanie przez nową władzę mediów publicznych. Co miałby więc prezydent zrobić? Jechać na Woronicza i próbować zdobywać budynek telewizji na czele rozżartych manifestantów? Przemysław Czarnek całkiem niedawno radził głowie państwa podjęcie osobistej próby wprowadzenia prokuratora krajowego Dariusza Barskiego do budynku pilnowanego przez policję. Rozżaleniem kwitowano jakikolwiek pojednawczy gest prezydenta wobec nowego rządu. Ostatnio kamieniem obrazy stało się kilka ciepłych słów wobec Marcina Kierwińskiego, kiedy wrócił z Brukseli, aby zajmować się powodzią. W tych starciach pod dywanem prezydent zwykle był bardziej miękki, co zresztą także drażniło Kaczyńskiego, który w polityce prze do przodu jak pancernik. Ostatnio rolę realnego już, a nie wydumanego złego ducha odgrywa przy Dudzie szef jego gabinetu Marcin Mastalerek. Rozżalony na Kaczyńskiego za wypchnięcie go z list PiS w roku 2015, wysyła go na emeryturę, a jego partię pyta, dlaczego nie zaoszczędziła więcej pieniędzy na czarną godzinę. Mastalerek zaczynał swoją nową rolę od żądania od PiS, aby partia okazała prezydentowi wdzięczność. O ile nie ma pewności, czy pyskaty minister uzgadnia z Dudą każdą swoją wypowiedź, to z pewnością został przywołany po to, aby o tej wdzięczności przypomnieć. Pytania o przyszłość Tyle że owo podgryzanie Kaczyńskiego za jego małostkowe uprzedzenia skończy się oczywiście wraz z kadencją Andrzeja Dudy. Po wygłoszeniu tego orędzia ma on już niewielkie szanse na jakikolwiek kompromis z obecnie rządzącymi. Będzie izolowany, być może padnie ofiarą jakichś prowokacyjnych gestów. Skoro policja była w stanie wtargnąć do jego pałacu przy okazji polowania na Wąsika i Kamińskiego, wszystko jest możliwe. Jeszcze niedawno pisowcy rozsiewali plotki, że prezydent liczy na jakąś międzynarodową karierę, do czego potrzebne byłoby poparcie rządu Tuska. Teraz już widać, że tego nawet przez moment nie szukał. Choć prezydent zmienił się, stwardniał, to jednak pozostał trochę harcerskim idealistą. Jest pytanie o jego rolę w kampanii prezydenckiej. Zawsze miał dar pozyskiwania ludzkich mas w bezpośrednich kontaktach. To był klucz do jego sukcesów w 2015 i 2020 roku. Jeśli PiS zamierza postawić na mało znanego kandydata, udział Andrzeja Dudy w jego promowaniu jest na wagę złota. Byłoby ono zwłaszcza przydatne, gdyby na kandydowanie zdecydował się sam Tusk, albo wystawił Radosława Sikorskiego, zdolnego kokietować raczej bardziej konserwatywną część wyborców. Spodziewam się tu jednak raczej kiksów zakończonych niedogadaniem się. Pisowska maszyneria polityczna ma swoją logikę i nie toleruje dialogu z kimkolwiek zewnętrznym. Tym ciekawsze jest pytanie, co dalej zrobi, jaką przyszłość wybierze zaledwie 52-letni Andrzej Duda. Sam o sobie powtarza, że nie jest typem partyjnego działacza. Drogę do walki o schedę po Kaczyńskim w PiS zamknie mu pewnie sam obecny prezes. To on zechce decydować o następcy, a wcześniej jak najdłużej trzymać się własnego przywództwa. W Polsce nie ma zresztą tradycji wchodzenia byłych prezydentów do bieżącej polityki. Możliwe oczywiście, że szanse dla Dudy otworzyłyby się, gdyby rozpadł się projekt o nazwie PiS. Tyle że wtedy po prawicy nie byłoby może czego zbierać. Mówi się o jakiejś formie "patronatu" byłego prezydenta nad prawicową polityką. Tylko co to miałoby oznaczać? Ciężko coś wymyślić, a Kaczyński nie będzie się specjalnie nad tym zastanawiać. Jego podejście do Dudy każe spytać, czym zakończy się mechanizm wyłaniania kolejnego kandydata do prezydentury. Z jednej strony ma to być człowiek nieuwikłany za bardzo w rządy PiS - stąd najczęściej pojawia się prezes IPN Karol Nawrocki. A zarazem jak długo prezes PiS będzie w stanie szanować jego odrębne zdanie w jakiejkolwiek sprawie? Do piątej rozmowy? A może tylko do trzeciej? No chyba, że zdarzy się cud... Piotr Zaremba