Gdyby powierzchownie potraktować wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego podczas weekendowego kongresu w Przysusze, można by pomyśleć, że prezes Prawa i Sprawiedliwości postanowił stworzyć prawicową wersję Komitetu Obrony Demokracji. Oczywiście w swoim stylu, a więc na zasadzie odwróconych znaków. Walor kabaretowy Wszystko bowiem, co lider opozycji mówił o swoich oponentach politycznych, równie dobrze mógłby powiedzieć o własnej formacji z czasów, gdy była przy władzy. Wtedy to prawdziwy KOD, przy wsparciu ówczesnej opozycji politycznej, zarzucał PiS-owi naruszanie demokratycznych reguł, szerzenie bezprawia, łamanie konstytucji, a w samym Kaczyńskim widział realnego dyktatora. Wypisz, wymaluj to samo Kaczyński zarzuca dziś obecnej władzy. I to przy użyciu tak krytykowanych kiedyś przez PiS najbardziej radykalnych epitetów. Tu jednak chodzi wyłącznie o efekt, nawet jeśli "białe jest czarne". Dla kogoś, kto dobrze pamięta zwłaszcza pierwszą kadencję PiS, która obfitowała w ignorowanie orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, reasumpcje głosowań czy instalowanie przez prezydenta Andrzeja Dudę dublerów w miejsce sędziów, ma to walor kabaretowy. Prezes Kaczyński jest jednak zbyt doświadczonym politykiem, żeby nie wiedzieć, że twardy elektorat potraktuje jego i jego słowa śmiertelnie poważnie. Dlatego zupełnie cynicznie zarzuca rządzącym cynizm i używa tej samej retoryki wobec koalicji, jakby własne antydemokratyczne przewiny i własne antydemokratyczne zapędy chciał ulokować w Donaldzie Tusku i innych liderach partyjnych aktualnej władzy, której realnie nie można zarzucić nawet ułamka tego, co przez niemal dekadę uczynił PiS dla niszczenia ustroju demokratycznego. Dwa cele Kaczyńskiego Ten radykalizm, który dla postronnego obserwatora polityki mógłby być tylko czymś na kształt krzywego zwierciadła, jest zamierzony i przemyślny. Kaczyński - pokazowo wchłaniając Suwerenną Polskę, wysuwając na pierwszy plan medialnych potyczek mniej znanych wcześniej polityków, ograniczając siłę wewnętrznej opozycji, którą reprezentuje frakcja Mateusza Morawieckiego, a także budując opowieść o upadłej konstytucji, konieczności "gryzienia trawy" i obietnicy bezwzględnych rozliczeń "obecnego bezprawia" - ma dwa fundamentalne cele. Po pierwsze, chce całkowicie skonsolidować prawicę pod swoimi skrzydłami, spychając Konfederację w miejsce powstałe po Suwerennej Polsce. Po wtóre, pragnie za wszelką cenę podtrzymać polaryzację, bo tylko ona pozwala skonsolidowanemu PiS-owi myśleć o powrocie do władzy. A taki scenariusz wcale nie jest wykluczony. Gdy stojąca w swoim czasie na czele Platformy Obywatelskiej Ewa Kopacz przegrała wybory w 2015 roku, jej partia była wyjałowiona. Nie miała ani przychylnych środków masowego przekazu, ani woli walki, czym musiał zająć się dopiero następca byłej premier. Mniejsi się mniej liczą Tymczasem PiS nie tylko nie wymienił lidera, choć przez chwilę były do tego przymiarki, ale po utracie władzy dość szybko odzyskuje wigor, sondaże mu sprzyjają, ma dość bogate zaplecze medialne oraz dobrze rozpracowane media społecznościowe. Ma też swoistą bezczelność narracyjną, która zagrzewa do walki najwierniejszych fanów. Partia chce mieć także wyraźnie określone skrzydła, aby konserwatywny radykalizm był równoważony przez chadecką łagodność. Tę ideę odzwierciedla skład nowo powstałego Komitetu Wykonawczego, co przynajmniej na razie oznacza, że żaden strukturalny podział się nie dokona. "Jastrzębie" i "gołębie" mają się zmieścić pod jednym parasolem. To oczywiście nie jest przepis na pewny sukces, ponieważ PiS na razie nie wnosi niczego nowego do polityki poza konsolidowaniem się, podtrzymywaniem twardego elektoratu i narzekaniem na władzę. Jest wciąż reaktywny w sprawach merytorycznych, zwłaszcza że Tusk nie naruszył socjalnych zdobyczy i "ukradł" Kaczyńskiemu agendę antyimigracyjną, a na łowy w elektoracie umiarkowanym mógłby się wybrać w zasadzie tylko Morawiecki, który na razie szuka sposobu na zachowanie podmiotowości w nowej strukturze partyjnej. A jednak wszystko wskazuje na to, że polska polityka jeszcze długo, a zwłaszcza podczas wyborów prezydenckich, pozostanie w logice starcia dwóch wielkich bloków, czyli PiS-u i Koalicji Obywatelskiej, Kaczyńskiego i Tuska, neo-KOD-u i "demokracji walczącej". Mniejsi coraz mniej się liczą. Przemysław Szubartowicz