W cieniu publicznie rzucanych kalumni, komisji pracujących w blasku fleszy, premiera nieustannie świadczeniami depczącego w ziemię swoich przeciwników i jego przeciwników zapowiadających, że kiedyś to dopiero oni będą deptać, toczy się inna walka. Cicha, dyskretna, ale tak naprawdę dużo bardziej brutalna. Bratobójcza, w obrębie partii. Walka o miejsca na listach do PE. Miejsca biorące oczywiście, bo tylko te są istotne. Zapewniają dobry dochód, wygodę na kilka lat, możliwości dania zarobienia znajomym, prestiż i co nie bez znaczenia przecież - immunitet. Wybory do Parlamentu Europejskiego. Złota klatka Można przypuszczać, że wielki król Ludwik XIV, patrząc na dzisiejszą Brukselę, a tym bardziej na komfortowy, kameralny Strasburg z dobrymi restauracjami i większym spokojem, byłby zachwycony. Czy zdarzył się ktoś, kto lepiej udoskonaliłby jego mechanizm złotej klatki? Mechanizm polegający na tym, że całą francuską elitę polityczną trzymał w komfortowych warunkach w rozbudowanym specjalnie dla tych celów Wersalu? Parlament Europejski spełnią tę rolę idealnie, ale ostatecznie nawet geograficznie ma dużo większy rozmach. Skupia dzisiejszą arystokrację z całej środkowo-zachodniej części kontynentu. Także i ją dobrze karmi, zapewnia rozrywki, na pozór nobilituje. Może bale i maniery dziś nie te, co kiedyś, za to nadęcie i buta nadrabiają. Co decyduje o tym, że ktoś bardziej zasługuje na miejsce w brukselskiej złotej klatce? Po pierwsze, zasługi. Minister desygnowany do przejmowania instytucji według zasad prawa "tak jak je rozumiemy"? Jeśli kiedyś układ władzy się zmieni, jego warunki lokalowe na kilka lat mogą być bardzo niekomfortowe, więc na wszelki wypadek niech sobie pożyje. Politycy prawicy, z którymi nie wiadomo, co zrobić, których trzeba gdzieś wysłać, by za bardzo nie rozrabiali, albo w uznaniu zasług, jak była premier lub były szef telewizji? Do Brukseli, na przechowanie. Szereg rozmaitych tuzów postkomunistycznych, których poparcie jest potrzebne nowej władzy bo mają dobre kontakty w mediach, biznesie i służbach? Bruksela. Do tego kilkoro stałych wyjadaczy, z panią o długim arystokratycznym nazwisku na czele, których doświadczenie w sprawach europarlamentarnych przejawia się afirmacją wszystkiego, co uchwala większość, bez względu na interes kraju. By zacytować jednego z byłych europarlamentarzystów: "gdyby Unia wynalazła syfilis, to promowaliby na całym świecie i ten fantastyczny wynalazek". Tak się lepi wielopartyjna drużyna marzeń, choć dodajmy, że bez dżentelmena z muszką, który biurokrację - będąc jej przeciwnikiem - "rozkładał od środka, biorąc od niej pieniądze". Mimo wszystko to nie będzie to samo. Wypijmy za błędy Można by sobie wymarzyć, że wygląda to inaczej. Bywali w PE nieliczni ludzie z Polski, którzy nie zajmowali się wyłącznie krajową polityką partyjną, a Bruksela nie była po prostu jej przedłużeniem. Kiedyś próbowano przemycić tam osoby mające pojęcie o geopolityce, w tym tak ważnym dziś jej komponencie, jak kwestiach energetycznych, bystrych analityków czy menedżerów z sukcesami na międzynarodową skalę. Nie przyjęło się. Planeta, wbrew temu co twierdzi były europoseł, a dziś prezydent Warszawy, raczej na razie nie płonie, przynajmniej nie w widoczny sposób. Ale duża część Polski wkrótce może zgasić z biedy światło, bo kolejne ekipy będą akceptowały kolejne narzucane nam rozwiązania. Jedni będą radośnie to afirmować, inni pomstować licząc na punkty w kraju ale bez żadnej skuteczności tam, bo ona wymagałaby tworzenia europejskich koalicji. Raczej w PE nie szukałbym wybawienia, chyba, że jakiś zbawienny błąd w systemie sprawi, że stanie się inaczej. Wiktor Świetlik