Kamila Baranowska, Interia: Po sześciu latach przerwy wraca pan do polityki. Gratulować czy współczuć? Przemysław Wipler: - To bardzo trudne pytanie. Przyznam, że bardzo wygodnie mi się żyje poza polityką. Prowadzenie własnej firmy, biznesu, czyli funkcjonowanie w oparciu o warunki rynkowe jest o wiele bardziej komfortowe, zwłaszcza gdy się ma dużą rodzinę, a jestem ojcem piątki dzieci. Skąd więc decyzja o kandydowaniu? - Mam poczucie, że najbliższy czas jest bardzo ważny dla polskiej polityki. Powiedziałbym, że przełomowy. To szansa na zmianę pokoleniową i to właśnie ludzie z Konfederacji będą tymi, którzy będą w najbliższych dekadach mieć wpływ na polską politykę i ją kształtować. Mam silną potrzebę służby publicznej i przekonanie, że z moim doświadczeniem mogę się jeszcze Polsce przydać. Poza tym mam silne przeświadczenie, że to jest moment, którego nie można przegapić. Dlaczego najbliższy czas będzie przełomowy dla polskiej polityki? - Na naszych oczach zmienia się oś podziału w polskiej polityce. Do 2005 roku funkcjonowaliśmy w rzeczywistości podziału między postkomuną i partiami postsolidarnościowymi, później ten spór został zamieniony przez wielki podział na dwa obozy: PiS i PO. Teraz ten podział zaczyna się rysować inaczej. Jest stary PO-PiS i jesteśmy my, ludzie młodszego pokolenia, którzy chcemy innej Polski niż ci starzy liderzy nam proponują. - Mamy dwóch liderów największych obozów politycznych, którzy się serdecznie nienawidzą i żyją w tej nienawiści, współrządząc Polską od 18 lat i przenosząc w dół te wszystkie swoje emocje. I wbrew temu co twierdzą, obie te partie są do siebie podobne. Zarówno na poziomie programowym, jak i na poziomie stylu rządzenia czy uprawiania polityki. Obie mają charakter z jednej strony urzędniczo-socjalistyczny, a z drugiej pasożytniczy z perspektywy zwykłego obywatela. Co to znaczy pasożytniczy? - Na każdym kroku widzimy coraz większy rozjazd między tym, co prywatne, a tym co państwowe. Nic co państwowe nie działa dobrze bez względu na to, czy rządzi PiS czy Platforma. Ochrona zdrowia, służby, urzędy, sądy, gdzie nie spojrzymy, jest fatalnie. Trudno wskazać jakikolwiek obszar funkcjonowania państwa, który po 18 latach współrządzenia PiS i PO działałby dobrze. Chyba nie jest tak źle, skoro to wciąż dwie największe partie, na które Polacy oddają swoje głosy. Konfederacja, choć zyskuje w sondażach, raczej nie zastąpi prędko żadnej z nich. Rozumiem, że nastawiacie sią na długi marsz? - Myślę, że nie taki znowu długi. Dobrze pamiętam czas, gdy Prawo i Sprawiedliwość miało 10 procent poparcia, a Platforma kilkanaście procent w wyborach w 2001 roku. W kolejnych wyborach pamiętamy, że wyglądało to już zupełnie inaczej. Konfederacja stoi przed ogromną szansą i mamy tego świadomość. Sławomir Mentzen przy każdej okazji mówi o wywracaniu stolika, po czym zaprasza do niego starych politycznych wyjadaczy jak Przemysław Wipler. To się nie kłóci? - Jeśli chodzi o duże partie, to byłem w PiS trochę ponad rok, a przez ponad 22 lata mojego życia działałem w środowiskach wolnościowych. Byłem m.in. jednym z założycieli stowarzyszenia konserwatywno-liberalnego Koliber, rzecznikiem UPR. Rozumiem jednak, że teraz wszystkim pasuje do narracji wypominanie mi, że byłem w PiS. Tak, byłem i gdy poznałem tę formację od wewnątrz, to szybko zrozumiałem, że z moimi wolnościowymi poglądami pasuję tam jak wół do karety. Zaraz, zaraz. Do PiS wstąpił pan w listopadzie 2011 roku, a wystąpił w czerwcu 2013. Ale już w 2005 roku kandydował pan do Sejmu z list PiS, w 2010 był prezesem Ruchu 10 kwietnia. Związki ze środowiskiem PiS miał pan solidne. - Proszę pamiętać, że w 2005 roku Prawo i Sprawiedliwość to była partia, której politykę podatkową i gospodarczą kształtowała ultraliberalna wicepremier Zyta Gilowska i gdyby tacy politycy rządzili i prowadzili politykę gospodarczą w tej formacji, to PiS i przede wszystkim państwo polskie byłyby dziś w całkiem innym miejscu. Niemniej nie jest przypadkiem, że takich ludzi tam kompletnie nie ma. Nie pasowali do PiS i kolejno znikali. Tak jak i ja. Powrót do polityki oznacza także powrót do spraw z przeszłości. Jak wygląda pana sytuacja prawna? Rozumiem, że wyrok w sprawie głośnego pobicia policjantów jest zatarty, skoro pan kandyduje? - Dobre rzeczy, które możemy zrobić dla Polski, są ważniejsze niż to, że ktoś będzie mi wypominał jakieś stare sprawy. Powiem tak: od strony prawnej nigdy nie byłem prawomocnie skazany. Uznałem nieprawomocny wyrok pierwszej instancji z tego powodu, że wiem, jak bardzo niewydolne mamy w Polsce sądy. Gdybym się odwoływał, to wszystko trwałoby jeszcze dłużej i miałbym problem z kandydowaniem w wyborach w 2019 roku, w których pierwotnie chciałem startować. - Poprzez odwołanie mógłbym sobie zaszkodzić, a nie pomóc, co pomijając, że jest absurdalne, to jest także z niezgodne z konstytucją. Pisał o tym rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar w liście do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, wskazując na niekonstytucyjność przepisów i mechanizmów, w ramach których de facto uniemożliwiono mi efektywne odwoływanie się. Jest jeszcze druga sprawa - jest pan oskarżony o przywłaszczenie pieniędzy z Fundacji Wolność i Nadzieja. Sprawa jest w toku. To nie jest przeszkoda w kandydowaniu w wyborach? W każdej chwili może przecież zapaść wyrok, także skazujący. - Złożyłem wszelkie wyjaśnienia w tej sprawie i nawet osoba, która pierwotnie wniosła te zarzuty, dzisiaj zachowuje się jak świadek obrony, bo gołym okiem widać, że to wszystko się kupy nie trzyma. Sama sprawa zresztą ciągnie się już parę ładnych lat i wiele wskazuje na to, że będzie trwała jeszcze kolejnych sześć, siedem, więc uznałem, że nie będę dłużej czekał na jej finał. Jestem najlepszym przykładem tego, jak naruszane są podstawowe prawa obywatelskie, w tym wypadku prawo do szybkiego sądu. To jest skandal i to także trzeba w Polsce zmienić. W mediach społecznościowych pojawił się z kolei zarzut, że jedynkami Konfederacji mieli być kandydaci wyłonieni w prawyborach. Pan nie brał w nich udziału. - Bo wtedy, gdy były prawybory, nie planowałem kandydować. Tak naprawdę ostatecznie decyzję podjąłem jakieś dwa tygodnie temu.Rozważałem potencjalnie kandydowanie z Warszawy, ewentualnie z okręgu podwarszawskiego, bo tutaj mieszkam. Sytuacja była jednak taka, że Tomasz Mentzen, który miał być jedynką w Toruniu, zrezygnował z kandydowania i dostałem propozycję, by go zastąpić. Przyjąłem ją i zamierzam jak najlepiej wykorzystać tę szansę. Mówi się, że to pan od początku stoi za sukcesem Sławomira Menztena i jest szarą eminencją Konfederacji w jej obecnym kształcie. Ile w tym prawdy? - Doradzałem i doradzam w pewnych rzeczach i tego się absolutnie nie wypieram, ale główny pomysł na siebie i na kampanię Konfederacji to autorski pomysł Sławka Mentzena. Na jego sukces złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim zmienił się świat i komunikacja, co zawdzięczamy mediom społecznościowym, dzięki którym mamy możliwość bezpośredniego komunikowania się z wyborcami. I Konfederacja, a zwłaszcza Sławek, ale też Krzysiek Bosak świetnie z tego korzystają. Ostatnio Sławomir Mentzen sam nawet nazwał się tiktokerem. - On to dobrze czuje. W dzisiejszej Polsce większość mediów jest uczestnikami sporu politycznego lub ma interes ekonomiczny we wspieraniu którejś ze stron tego sporu. My mediom nie byliśmy do niczego potrzebni, a wręcz psuliśmy dobrze funkcjonującą układankę. Teraz, pomijając media, jesteśmy w stanie prowadzić własną aktywność polityczną i zdobywać zainteresowanie wyborców. To z naszej perspektywy gigantyczna zmiana, która niesie ze sobą ogromne możliwości. Ale może być też złudna. Bo nie ma gwarancji, że ci, co lajkują tiktoki Mentzena, w ogóle pójdą głosować. - Jest jeszcze czynnik programowy, którym będziemy ich do tego przekonywać. Polacy coraz częściej dostrzegają, że z jednej strony mają PiS i jego obietnice socjalne, a z drugiej Tuska, który wszedł w ten szalony wyścig i obiecuje kredyty 0 procent, babciowe i 800 plus od czerwca. Coraz więcej Polaków widzi, że to jest szaleństwo, które w efekcie prowadzi nas do inflacji, do powszechnego wzrostu cen i mają tego serdecznie dość. Polacy nie chcą, żeby im dosypywać pieniędzy, lecz pozwolić w spokoju te pieniądze zarabiać i nie zabierać ich na taką skalę jak dzisiaj w podatkach. Czy mówicie już sobie w Konfederacji jak kiedyś w PSL, że po wyborach na pewno będzie rządził wasz koalicjant? - Nie wejdziemy w koalicję ani z PO ani z PiS. Ale to oznacza, że już na starcie rezygnujecie ze sprawczości i możliwości wprowadzania, choćby częściowo, waszych pomysłów w życie. - Jesteśmy w sytuacji, w której nie wiadomo, kto będzie rządził, kto będzie miał większość w przyszłym Sejmie, a nawet w Senacie, choć tu raczej wszystko wskazuje na to, że obecna opozycja. W takim modelu bycie trzecią siłą polityczną daje szansę na wprowadzenie bardzo wielu zmian, począwszy od funkcjonowania Sejmu, regulaminu Sejmu, traktowania poważnie życia parlamentarnego i parlamentu jako takiego. Patrząc na dzisiejsze sondaże, jeśli Konfederacja nie wejdzie w żadną koalicję, to czeka nas rząd mniejszościowy. - Dla Konfederacji to nie jest zły scenariusz, bo osobiście nie wierzę że jakiekolwiek poważne zmiany o charakterze systemowym można z którąkolwiek z głównych formacji politycznych wprowadzić. My mamy czas. Pytanie, czy Konfederacja "dowiezie" te obecne kilkanaście procent do wyborów. Niektórzy twierdzą, że skończy się na 8-9 proc. - Abecadło politologii mówi, że sufitem partii jest to, ile osób ufa i dobrze ocenia lidera partii. W przypadku Sławomira Mentzena ten odsetek cały czas rośnie, bo rośnie jego rozpoznawalność. Cały czas jest mniejsza niż pozostałych liderów partyjnych, więc potencjał Konfederacji jest jeszcze duży. Jest cała masa ludzi 50 plus, którzy nie używają mediów społecznościowych, a wiedzę czerpią z telewizji, gdzie nie ma informacji, że ktoś taki jak Mentzen w ogóle istnieje. Jestem spokojny o nasz wynik i o to, że będziemy szli w górę. To gdzie jest wasz sufit? - Myślę, że dzisiaj na pewno powyżej 15 procent. Zobacz raport: wybory parlamentarne 2023