Hiszpański scenariusz powyborczy podczas swojej rozmowy z Marcinem Fijołkiem w "Graffiti" przywołał Marcin Mastalerek. - 23 lipca w Hiszpanii odbyły się wybory i kolega partyjny z Europejskiej Partii Ludowej, kolega Donalda Tuska, wygrał te wybory mając 33 proc. Wszyscy odmawiali mu stworzenia koalicji, ale król Filip VI zgodnie ze zwyczajem przekazał właśnie koledze Donalda Tuska z EPL misję tworzenia rządu, która trwała dwa miesiące - przypomniał na antenie Polsat News szef gabinetu politycznego prezydenta Andrzeja Dudy. - Czy wtedy Tusk wziął swojego kolegę w EPL gdzieś w Brukseli na bok i powiedział mu: "Słuchaj, stary, weź się nie ośmieszaj, nie kompromituj się, po co ci te dwa miesiące? Daj sobie spokój. Nie dawaj sobie szansy na przekonanie" - retorycznie pytał Mastalerek. - I czy wtedy Donald Tusk krzyczał, jeździł, mówił, wyśmiewał? - kontynuował współpracownik głowy państwa. - Nie, taka była tradycja w Polsce, dobra tradycja (...) i powinniśmy ją szanować - zakończył, odnosząc się do decyzji prezydenta. Hiszpańskie lustro PiS-u Przytoczony przez Mastalerka scenariusz hiszpański rzeczywiście mocno przypomina sytuację, z którą mamy do czynienia obecnie w Polsce. Lipcowe wybory parlamentarne wygrała z wynikiem 33 proc. - dało to 137 mandatów - opozycyjna Partia Ludowa Alberta Nuneza Feijoo. Ugrupowanie należy do tej samej europejskiej rodziny politycznej co Platforma Obywatelska - Europejskiej Partii Ludowej (EPL). Problem Feijoo polegał na tym, że jego zdolność koalicyjna była znikoma, a jedyny potencjalny sojusznik, czyli skrajnie prawicowa partia Vox, spisał się znacznie poniżej oczekiwań. Formacja Santiago Abascala zdobyła 12,38 proc. głosów, co przełożyło się na 33 mandaty w liczącym 350 miejsc Kongresie Deputowanych - odpowiedniku naszego Sejmu, niższej izbie hiszpańskich Kortezów Generalnych. W porównaniu z wyborami z 2019 roku Vox straciło 2,7 pkt proc. oraz 19 deputowanych. To sprawiło, że chociaż Partia Ludowa wygrała głosowanie, było to pyrrusowe zwycięstwo. Do większości w Kongresie Deputowanych ewentualnej koalicji Partii Ludowej i Vox - razem dysponowały 170 szablami - nadal brakowało co najmniej sześciu głosów. Sytuacja do złudzenia przypomina położenie PiS-u, które mimo wygranej w wyborach (35,38 proc. i 194 mandaty) nie uzyskało większości potrzebnej do samodzielnych rządów. Co więcej, jedyny potencjalny koalicjant partii Jarosława Kaczyńskiego, a więc Konfederacja, wypadł na tyle słabo (7,16 proc. i 18 mandatów), że nawet zsumowane głosy obu ugrupowań w Sejmie (212 na 460 mandatów) są dalece niewystarczające do utworzenia rządu. Dwie spalone próby Hiszpański krajobraz powyborczy był podobny do polskiego z jeszcze jednego względu. Nie tylko z jednej strony mieliśmy zwycięską partię o znikomej zdolności koalicyjnej, ale z drugiej była koalicja gotowa do przejęcia rządów w kraju. A tak naprawdę do ich kontynuowania, bo dotychczas w Hiszpanii rządził sojusz Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (PSOE) i lewicowej koalicji Unidas Podemos. W wyborach Unidas Podemos zastąpił jeszcze szerszy blok zrzeszający socjaldemokratów i skrajną lewicę - Sumar. Rzecz w tym, że dotychczasowa ekipa rządząca straciła w wyborach sześciu deputowanych - PSOE wyszło jeden mandat na plus (aktualnie ma 121 szabel), ale Sumar straciło siedem miejsc w Kongresie Deputowanych w porównaniu do wyniku Unidas Podemos z 2019 roku (aktualnie ma 31 reprezentantów). Razem daje to mniej szabel (152) niż mogła zebrać ewentualna koalicja prawicowa (170). Dlatego król Hiszpanii Filip VI misję tworzenia rządu powierzył liderowi Partii Ludowej - Albertowi Nunezowi Feijoo. Kandydat na szefa rządu doskonale wiedział, że bilet do fotelu premiera mają katalońskie i baskońskie regionalne partie, które w Kongresie Deputowanych zdobyły po kilka mandatów: Republikańska Lewica Katalonii (siedem), Razem dla Katalonii (siedem), Jedność Kraju Basków (sześć) i Nacjonalistyczna Partia Basków (pięć). Przekonanie choćby jednego z tych ugrupowań mogło dać prawicowej koalicji władzę. Feijoo niezwłocznie rozpoczął rozmowy z Katalończykami i Baskami, ale niemal od razu zostały mu pokazane drzwi. Trudno się dziwić, Partia Ludowa ma mocno centralistyczny program, a postulaty wspomnianych formacji są autonomiczne bądź wręcz separatystyczne. Szybko stało się jasne, że koalicja Partii Ludowej i Vox potrzebowałaby cudu, żeby zdobyć potrzebną do utworzenia rządu większość. Tego cudu jednak nie było. Pod koniec września - dokładnie 27 i 29 dnia miesiąca - odbyły się dwa głosowania, w których Feijoo starał się zdobyć wotum zaufania. Oba przegrał stosunkiem głosów 172 do 177. Katalończycy grają va banque W kolejnym kroku król Filip VI misję tworzenia rządu powierzył liderowi PSOE Pedro Sanchezowi. Dotychczasowy premier ma dwa miesiące na pozyskanie w Kongresie Deputowanych poparcia wymaganego do uzyskania wotum zaufania. Jednak jego sojusz liczy sobie zaledwie 152 mandaty, a to oznacza, że Sanchez jeszcze bardziej niż Feijoo zależy od baskijskich i katalońskich separatystów. W odróżnieniu od swojego konserwatywnego rywala, musi zdobyć poparcie wszystkich czterech ugrupowań, a nie tylko jednego z nich. Baskowie i Katalończycy w słabości lewicowej koalicji wyczuli swoją szansę. Zwłaszcza ci drudzy zagrali va banque i postawili Sanchezowi zaporowe warunki - amnestia dla niepodległościowych działaczy oraz rozpisanie ponownego referendum w sprawie niepodległości Katalonii. Oba działania są sprzeczne z hiszpańską konstytucją. Jeszcze większej pikanterii sprawie dodaje fakt, że za zorganizowanie w październiku 2017 roku nieuznawanego przez władze w Madrycie referendum niepodległościowego lider Razem Dla Katalonii Carles Puigdemont jest obecnie ścigany europejskim nakazem aresztowania i od kilku lat ukrywa się w Belgii. Wspomniana amnestia miałaby go wybawić z opresji i zakończyć kilkuletnią tułaczkę po obczyźnie. Sanchez jest w podbramkowej sytuacji. Bez poparcia Katalończyków może zapomnieć o fotelu premiera. Z drugiej strony, Partia Ludowa bezlitośnie grilluje go w mediach, że oto układa się z secesjonistami i prowadzi Hiszpanię do rozpadu. Wrze też w hiszpańskim społeczeństwie, które nie życzy sobie układów rządu z separatystami i protestuje przeciwko temu na ulicach hiszpańskich miast. Liderowi PSOE, który do 27 listopada musi uzyskać wotum zaufania w Kongresie Deputowanych, z odsieczą przychodzą jednak nastroje w samej Katalonii. Poparcie dla secesji jest dzisiaj o mniej więcej 10 pkt proc. niższe niż poparcie dla pozostania częścią Hiszpanii. Dlatego nawet Puigdemont i jego separatystyczne Razem Dla Katalonii powoli wycofuje się z żądania drugiego referendum. W zamian za to już uchwalono m.in. że językami roboczymi hiszpańskiego parlamentu będą baskijski, galicyjski i kataloński. Na tym ustępstwa i kokietowanie Basków i Katalończyków zapewne się nie skończą. Wątpliwie jednak, żeby ci drudzy zrezygnowali z żądania amnestii dla swoich niepodległościowych działaczy. Sanchez ma natomiast dwa i pół tygodnia, żeby albo wyperswadować im to przy negocjacyjnym stole, albo przekonać Hiszpanów, że przymknięcie oczu na próbę secesji Katalonii nie jest zdradą stanu. Jeśli mu się nie uda i nie zbierze przynajmniej 176 głosów w izbie niższej parlamentu, Hiszpanię czekają przedterminowe wybory.