Agnieszka Romaszewska-Guzy pracowała w TVP od 1992 r. W tym czasie m.in. opracowała koncepcję i była twórcą białoruskojęzycznej telewizji Biełsat. Po 17 latach, nie licząc krótkiej przerwy w marcu 2009 r., straciła stanowisko dyrektora kanału. Zanim ją zwolniono, domagała się zwiększenia środków przeznaczonych dla "swojej" telewizji. Jakub Szczepański, Interia: Jak się pani podoba TVP, którą oglądamy po 15 października 2023 r.? Agnieszka Romaszewska-Guzy, była szefowa Telewizji Biełsat: - Nie oglądam, nie mam czasu. Zadbano o to, żebym go nie miała. Poza "czystą wodą" Marka Czyża, a pamiętam go, kiedy był przybocznym Kamila Durczoka z "Wiadomości", nie widziałam wiele. Miałam poczucie, że to szalenie przaśne. No, ale taka była sytuacja technologiczna. Spodziewała się pani czegoś innego? - Utraciłam wiarę, że to może być cokolwiek innego. Dawno temu. Odkąd zaczęłam pracę w TVP, przeżyłam bodajże osiemnastu prezesów. Chyba rozumie pan, że z takim doświadczeniem musiałabym być naiwną dziewczynką, żeby uwierzyć w medialną równowagę? Wierzyła pani, że ktoś zechce panią zwolnić z Biełsatu po 17 latach? - Nie spodziewałam się, ale nie wykluczałam. Widziałam, że cięcia idą równo z trawą. Tylko nie przyszło mi do głowy, że w taki sposób można przejąć media. Oczekiwałam hipokryzji, jakiejś ustawy, wierzyłam w negocjacje pomiędzy silami politycznymi i prezydentem. W odpolitycznienie telewizji nie wierzę, ale równy podział wpływów byłby sensowny. Pomówmy o pani zwolnieniu. - Wielokrotnie wychodziłam suchą nogą z różnych opałów, więc wydawałoby się, że widmo zwolnienia mnie nie dotyczy. Przecież nie przyszłam z ekipą Jacka Kurskiego, rozumie pan? Niewiele osób to pamięta, ale w 2016 r. startowałam przeciwko niemu w konkursie, jako kandydatka na prezesa TVP. Jak pani wypadła? - Bardzo dobrze, proszę spytać paru osób. W Radzie Mediów Narodowych chyba znajdą się nawet jakieś nagrania. Myślę, że miałam całkiem interesujące koncepcje, jak przeprowadzić pewne zmiany. Ale wracając do Biełsatu: idea narodziła się jeszcze za poprzedniego PiS-u. Rozbudowany i stworzony, nie bez wielkich przeszkód, został z kolei za rządów Platformy. Osiem lat żeśmy z nimi przeżyli. Męczarnia? - Mieliśmy tam przyjaciół. Jestem zwolenniczką poglądu, że nie we wszystkim musimy się zgadzać. To nie PRL. Wtedy, jeśli chciałeś kupić 30 dag szynki, trzeba było dobrać pół kilo mielonki. Takiej, co to zieleniała na trzeci dzień. W polityce jest dzisiaj podobnie: jeśli wyznajesz określony pogląd, musisz też wierzyć we wszystkie pozostałe. Moje spojrzenie jest inne: ktoś może być zwolennikiem małżeństw jednopłciowych, ktoś przeciwnikiem. Ale nie wyklucza to zgody w sprawie stosunku do Putina czy współpracy w sprawie pomocy dla Białorusi. Pani jest utożsamiana z poglądami sprzyjającymi PiS, mama jest doradcą prezydenta Andrzeja Dudy, a pani mąż jest ambasadorem w Kijowie. Może pani się po prostu nie nadaje do nowej TVP? - Dopuszczam możliwość, że ktoś tak uważa, ale nie znaczy, że zgadzam się z podobnym rozumowaniem. Jestem pełnoletnia od 40 lat, co moja matka ma wspólnego ze sprawą? Co jej rola ma do mojej pracy? Michał Broniatowski (szef TVP World - red.) nie odpowiada za to, że jego ojciec był wysokim urzędnikiem PRL, pracował w służbach bezpieczeństwa... A ja miałabym nie móc pracować w TVP, bo moja matka pracuje u prezydenta Dudy? Jakoś oczywiście jesteśmy wychowani, ale nie odpowiadamy za rodziców. Rodzina to nie poglądy. Te pani chyba nie pasują? - Kiedy możliwości pracy, działania, robienia kariery, są uzależnione od preferencji politycznych, mówimy o totalitaryzmie. Tak było w PRL-u, za czasów PZPR i stronnictw sojuszniczych. W państwie demokratycznym osobiste poglądy powinny być bez znaczenia. Rozumiem, że nikt nie sprawdza, na kogo głosuję. Niech pani powie, na kogo? - Ku zaskoczeniu niektórych, przez lata głosowałam na różne partie. Moje poglądy nie są ściśle spójne z poglądami konkretnego ugrupowania. Coś mi się podoba, co innego nie. Polityka to nie wojsko, nie trzeba uznawać wszystkiego i wykonywać rozkazów. Dość głośno było, kiedy zwolniła pani z Biełsatu Iwana Szylę w 2018 r. Mówiła pani wtedy, że zawalał pracę, ale polityka była gdzieś w tle. Zgoda? - Istnieje polityka redakcyjna, wizerunkowa. Pracownicy amerykańskiego Radia Swoboda (Wolna Europa - red.), niestety, w odróżnieniu od dziennikarzy Biełsatu zatrudnionych czasem na śmieciówkach od 15 lat, mają umowy o pracę. Podpisują klauzule o tym, co mogą powiedzieć. Konia z rzędem temu, kto zobaczył kogoś ze Swobody wyśmiewającego za pomocą memów amerykańskiego prezydenta. Nie życzy sobie tego sponsor. A w kontekście Szyli, zastrzeżenia do postu miała moja zastępczyni. Chodziło o słynne już zdjęcie stojącego Andrzeja Dudy i Donalda Trumpa siedzącego za biurkiem. "Po lewej Prezydent RP" - napisał. - To było głęboko ośmieszające dla głowy państwa i to w tonacji używanej przez rosyjską i białoruską propagandę, która mówi o "sługusach" Ameryki. Jak wielokrotnie mówiłam, rozwiązanie umowy już wcześniej było planowane, bo facet się obijał. Kiedy był za granicą, szukał w mediach społecznościowych "trawy". Na Białorusi dają wysokie wyroki za marihuanę, więc wzbudziło to moje poważne wątpliwości. Ktoś, kto otwarcie pisze takie rzeczy, nigdy nie został złapany przez białoruskie służby? Może. A może nie. Kiedy panią zwolniono, korki od szampana strzeliły w Mińsku i na Kremlu? - Jestem tego pewna, widziałam wpisy na Telegramie. Nazywają mnie tam złośliwie "babcią Agnieszką". Uznali, że każdą kobietę wkurzyłoby wypominanie wieku. I wkurzyło? - Miłe to nie jest, choć wychodzę z założenia, że człowiek ma tyle lat, na ile się czuje. Jestem w tej sprawie typową kobietą, więc kiedy dają moje brzydkie zdjęcia i piszą, jaka to jestem stara, trochę się denerwuję. Z drugiej strony te kołchozowe kreatury nie są w stanie mnie realnie obrazić. To co o pani napisali? - Stwierdzili, że mnie skopano, poniżono, że już wreszcie nie doję tych milionów na swoje pałace i taki los spotka każdego wroga Aleksandra Grigoriewicza (Łukaszenki - red.). Bardzo kwieciście. Komentują każdy mój post. Czasem się śmieję, że białoruscy propagandyści zamieszkali na moim Facebooku. Kiedy pytałem w TVP, wiele osób opowiadało o tym, jak Agnieszka Romaszewska chodzi za pieniędzmi dla Biełsatu, robi raban. Może pani przesadziła? - Oczywiście, że zabiegałam o te pieniądze wszędzie, gdzie mogłam. To przedsięwzięcie wcale nie jest takie drogie jak na jego wagę i poziom oddziaływania. Chodzi mi o to, że powinniśmy rozwijać dalej jakość i zasięg Biełsatu. Nie zabiegałam o fundusze na marmurowe wille i maybachy. Nie wykluczam, że ostatecznemu podjęciu decyzji sprzyjały moje słowa o poważnych cięciach, które maja nastąpić w tym roku. Mówiłam, czym to może skutkować. Zgodnie z całą moją wiedzą i doświadczeniem. Być może poszedł w tej sprawie jakiś sygnał z góry, z MSZ czy innego miejsca? Że trzeba jednak coś ze mną zrobić, bo nie mogę tyle gadać. I próbowali mnie zakneblować. Brak należytej dbałości o dobro pracodawcy i jego dobre imię. Odmowa podjęcia działań zleconych przez pracodawcę mających na celu dostosowanie działalności Biełsatu do środków finansowych. No i negowanie działań podjętych przez pracodawcę. Sporo ma pani tych grzechów wobec TVP. Rozmawialiście o tym? - W ogóle. Negocjacje w sprawie mojego odejścia trwały dwa dni. Próbowano mnie skłonić do odejścia na własną prośbę. Tylko że ja nie miałam powodu, żeby odchodzić. Dlatego nie chciałam nic podpisać, żadnego porozumienia stron. Choć, gdy doszliśmy do odprawy wysokości czternastu pensji, zaczęłam się nawet zastanawiać... Kusiło? - Pomyślałam: "cholera, mogłabym sobie przez jakiś czas spokojnie pożyć". Jestem tylko człowiekiem. Chcieli pani zapłacić czternaście pensji za milczenie? Dobrze rozumiem? - Niczego nie podpisałam, nie muszę gryźć się w język. Dziewięć płatnych miesięcy zakazu konkurencji, trzy wypowiedzenia, miesiąc odprawy emerytalnej i półtora miesiąca urlopu. Niemało, żeby zamknąć pani usta? - Z każdą chwilą rosłam nawet we własnych oczach. Czułam się tak ważna, jak nigdy dotąd. (śmiech) Czego konkretnie pani odmówiła pracodawcy? - Niczego, bo niczego mi nie zlecono. Dostałam jednego maila, w którym poproszono mnie, żebym "ostrożnie" wydawała pieniądze. Uważam, że tak właśnie robiłam. A brak należytej dbałości o dobro pracodawcy? - Zależy, co kto uważa za dobro TVP. Po pani oświadczeniu w mediach społecznościowych odezwał się rzecznik MSZ, Paweł Wroński. Powiedział, że to nie resort w całości finansuje Biełsat, a państwo nie dostawaliście nigdy takich kwot. Minął się z prawdą? - Całkiem. Uporczywie powtarzał, że nigdy nie było 75 mln zł na Biełsat, więc nie ma mowy o obcinaniu pieniędzy. To kłamstwo w żywe oczy. Jedynym dokumentem, który ustawał przyszłoroczne, wstępne wymiary finansowe stacji, było w TVP prowizorium budżetowe z ustalone w poprzednim roku. Właśnie tam zapisano kwotę, o której mówimy. Co do MSZ to ma zapisane w Ustawie budżetowej 209 mln zł na działalność radiową i telewizyjna. W 209 bez trudu mieści się 75. A dysponowanie środkami zależy od resortu. Może 75 mln zł na Biełsat to za dużo? - Mówimy o dużej, realnie istniejącej i mającej swoje wpływy na Wschodzie platformie medialnej. Nie małej telewizji osiedlowej. Dlatego wierzyłam, że takie pieniądze się znajdą. Jeśli mieliby coś ciąć to chyba naprawdę nie to przedsięwzięcie. To jak ciąć wydatki zbrojeniowe w trakcie wojny. Bo po co naprawiać coś, co działa? Paweł Wroński oświadczył, że nie ma synergii między zagranicznymi redakcjami TVP. A jest? - Przecież myśmy robili anglojęzyczny program dla TVP World, mogliśmy zapewne robić jeszcze więcej. Ale po angielsku! Mieszanie rosyjskiego z angielskim na jednej antenie jest absurdalne. Po co to? Czy ktoś w ogóle rozpoczynając ten projekt zbadał widownię? Kto ma być widzem? Jak dotrzeć do odbiorcy? "Był i jest przerost zatrudnienia, Biełsat nie działa jak normalne medium. Czasami przypomina bardziej spotkanie wiecujących partyzantów, którzy roztrząsają różne sprawy i nie ma namacalnych efektów" - powiedział nam ktoś z pani redakcji. Jak to jest z walką i podziemiem? - Nie wiem, kto dostrzegał ten przerost zatrudnienia... Przy trzech portalach, programach informacyjnych na żywo w dwóch językach, dziesiątkach programów cyklicznych i filmów dokumentalnych. To fakt, że mamy czy raczej mieliśmy bardzo specyficzną kulturę korporacyjną, która jednak przyniosła sukces. Musieliśmy wiele przetrwać, a bez zaangażowania ludzi to niemożliwe. Przez długie lata, półlegalnie funkcjonowaliśmy przecież na Białorusi. Kiedy 170 osób - współpracowników Biełsatu - pisało ostatnio list do Radosława Sikorskiego, część osób zastrzegła swoje nazwiska. Podali je tylko do wiadomości resortu. Bo? - Ludzie boją się o swoje rodziny. Chociaż władze Białorusi nie są w stanie wielu z nich dosięgnąć bezpośrednio, za wschodnią granicą pozostały ich rodziny. Jedno z podziękowań przesłano mi przez licznych pośredników, było od osoby spoza granic Polski. Działa z nami w głębokiej konspiracji w państwie Aleksandra Łukaszenki. Każdego dnia grozi jej więzienie, więc byłam bardzo wzruszona. Macie wielu zakamuflowanych dziennikarzy? - Cóż, mogę tylko powiedzieć, że są. Tylko podejście MSZ, niestety, się zmienia. Do tej pory każdy z naszych pracowników, na krótko uzasadnioną prośbę kierownictwa Biełsatu, miał w kieszeni polską wizę. W razie kłopotów, mógł wsiadać w autobus albo pociąg i uciekać z Białorusi. Nie było też problemów ze spotkaniami z rodzinami. A przecież pracownicy Bielsatu nie mogą wyjechać na Białoruś. Ich matki, siostry, bracia potrzebują w tym celu wizy do Polski. A ostatnio, zamiast dostać pomoc, przeczytałam tylko w bardzo suchym, urzędowym piśmie o naszych nieuzasadnionych, specjalnych przywilejach i o tym, że MSZ pomaga wszystkim środowiskom demokratycznym. Dlaczego Biełsat miałby być traktowany specjalnie? - Bo 16 osób płaci teraz za pracę dla tej stacji własną wolnością! Mój przyjaciel, którego znam od 2005 r., Paweł Mażejka, usłyszał sześcioletni wyrok. Jego żona mieszka teraz w Białymstoku i pracuje z nami. Mam nadzieję że przy cięciach nie straci pracy... Co z ludźmi, którzy poświęcili się dla Biełsatu? Skoro nie ma dla nich pieniędzy, postawiono na nich krzyżyk? - Wydatki Biełsatu to w przytłaczającej części wydatki osobowe. Dlatego wszelkie cięcia odbiją się na konkretnych ludziach. Stracą pensje albo zostaną wyrzuceni poza nawias. Tego jestem pewna. Biełsat ma też redakcje towarzyszące, media społecznościowe, YouTube, oprawę. Kto będzie to utrzymywał? Co z filmami festiwalowymi? Mój wieloletni zastępca, obecnie następca - Aleksy Dzikawicki, wierzy, że uda się jeszcze pozyskać jakieś pieniądze. Oby tak było. Niech już nawet powiedzą później, że niepotrzebnie zrobiłam histerię, bo patrzcie: "Romaszewska poszła i wtedy wszystko się udało". Jestem na to gotowa. Obecnych współpracowników Biełsatu, z punktu widzenia firmy, da się zastąpić? - Niekoniecznie. Białoruskojęzycznych dziennikarzy telewizyjnych, dostępnych w Polsce, można policzyć na palcach jednej ręki. Kształciliśmy ich wiele lat. Każdy potrafi podać dalej jakąś informację w mediach społecznościowych, tylko ile reakcji uda mu się na tym ugrać? Trzeba się nauczyć, jak robić wyniki. Kiedy zwolnimy tych ludzi, nie wrócą po kilku miesiącach, bo muszą zarabiać pieniądze. To prawda, że zbudowała pani własne księstwo w Biełsacie? Czuje się pani wszechwładna? - Nie jestem wszechwładna, skoro mnie wyrzucono (śmiech). Nie do końca rozumiem zarzuty o "księstwo". Faktycznie, media kojarzą Biełsat z moim nazwiskiem, bo stworzyłam i broniłam go przez wiele lat. Ale w tym projekcie bierze udział mnóstwo ludzi. To nie była, ani nie jest, żadna telewizja prywatna. Inna rzecz, że chyba cieszę się w zespole sympatią i uznaniem. Tak gorące pożegnanie - nie pożegnanie, z takimi emocjami, w którym uczestniczyłam kilka dni temu, ucieszyłoby każdego menedżera. Oczywiście każdy szef ma swoje wady, może zarządzałam nietypowo, "matriarchalnie", jak to nazywał mój mąż.. Interesowałam się ludźmi, ale to się sprawdzało. Czy to źle, że ktoś mnie szanuje? Jak wyglądała pani współpraca z załogą Biełsatu? - Mnóstwo spraw w Biełsacie toczyło się absolutnie bez mojego udziału. Czasem ktoś z zewnątrz mnie pytał o jakiś materiał, o gości na antenie. Odpowiadałam: nie wiem, kto będzie występował, to sprawa moich dziennikarzy, redakcji. Ingerowałam, jeśli coś mi się bardzo nie podobało albo było świetnie. Zdarzały się czasem kłótnie, ale szanuję rozmówców, którzy potrafią się merytorycznie spierać. Nie lubię tych, którzy tylko chwalą. Lizusów pani nie lubi? - Początkowo każdemu podobają się komplementy. Tylko potem myślisz sobie: cholera, czy on przypadkiem nie jest taki entuzjastyczny do każdego szefa? Lubię szczerość, ma to swoje zalety i wady. Sama mówię, co myślę. Może dlatego nazywają mnie królową czy księżniczką. Mam pozycję w firmie, ale to chyba żaden grzech? Jakub Szczepański *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!