Zamiar Donalda Tuska aby dokonać wymiany ponad 50 ambasadorów (grubo ponad połowę wszystkich), nie ma precedensu w dziejach III Rzeczpospolitej. Zwykle kiedy przychodzi do oceny takich przedsięwzięć, pada rytualna odpowiedź "PiS też tak robił". Ale po zwycięstwie wyborczym Zjednoczonej Prawicy w roku 2015 zmiany na stanowiskach ambasadorów były nieliczne. Choć dotyczyły tak bliskich Donaldowi Tuskowi ludzi jak Tomasz Arabski, odwołany z Hiszpanii, gdzie go wysłano u schyłku rządu PO-PSL. Jednak na ogół szanowano kadencje dyplomatów. A przecież PiS miał łatwiejszy punkt wyjścia do czystki. Zanim wygrał wybory parlamentarne, do pałacu prezydenckiego wprowadził się jego polityk Andrzej Duda. To prezydent powołuje i odwołuje ambasadorów - na wniosek ministra spraw zagranicznych. Podobnie było i wcześniej. Dziś można niemal z rozrzewnieniem wspominać, jak w latach 1997-1998 nowy rząd AWS-UW zabiegał u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego o usunięcie jednej tylko Ewy Spychalskiej, byłej szefowej OPZZ, z funkcji ambasadora na Białorusi. Spychalskiej zarzucano wypowiedzi życzliwe wobec reżymu Łukaszenki. Zdołano tę zmianę uzgodnić ponad partyjnymi podziałami, ale właśnie jako wyjątek od zasady. Tym razem jest inaczej. Ile polityk zagranicznych? Radosław Sikorski, szef MSZ, tłumaczy, że Polska "nie może mieć dwóch polityk zagranicznych". Żeby ten argument przekonywał, trzeba by dowieść, że wielka grupa ambasadorów, w tym wszyscy z głównych stolic, na czele z chwalonym za kompetencje Markiem Magierowskim, dawnym rzecznikiem prezydenta Dudy, dziś na placówce w Waszyngtonie, prowadzili własną politykę sprzeczną z rządową. W uzasadnieniach padła także zapowiedź powołania ludzi „lojalnych wobec polskiego państwa”. Wynika z tego, że dotychczasowi ambasadorowie byli nielojalni. Jest to brzydka insynuacja. Uwaga o "dwóch politykach zagranicznych" jest szczególnie paradoksalna zważywszy na moment, w którym ona padła. Tusk przystąpił do ogłaszania swojego zamiaru wobec ambasadorów jeszcze w Waszyngtonie. Pojechał tam wraz z prezydentem Dudą spotkać się z zapraszającym ich obu prezydentem Joe Bidenem. To była przez chwilę manifestacja wspólnej polityki zagranicznej w najważniejszych miejscach i sprawach (stosunek do NATO, wojna za naszą wschodnią granicą). Jak widać Tusk nie był w stanie wytrzymać wrażenia takiej jedności dłużej niż przez kilka godzin. Z rozmysłem zburzył tę iluzję. Mógł przecież poczekać kilka dni z ogłaszaniem swoistej wojny z kadrami poprzedniej ekipy. Rzecz cała ma swoje tajemnice. Sfery rządowe kolportowały wcześniej wieści, że prezydent godzi się na masową wymianę ambasadorów i zabiega tylko o pozostawienie na swoich funkcjach kilku, którzy pracowali wcześniej dla niego (Marek Magierowski, Paweł Soloch, Adam Kwiatkowski, Jakub Kumoch). Jednak ludzie z prezydenckiej kancelarii temu zaprzeczają. Tak naprawdę miano się porozumieć tylko w sprawie odwołania ambasadora przy Unii Europejskiej Andrzeja Sadosia. Dziś prezydent gromko przypomina o swoich uprawnieniach, a szef jego gabinetu Marcin Mastalerek posunął się w rozmowie z Polsatem do sugestii, że jeśli prezydenckie kompetencje nie zostaną uszanowane, Andrzej Duda może nie zgodzić się na kandydaturę samego Sikorskiego na unijnego komisarza do spraw obrony. Poprzednia koalicja wprowadziła ustawą wymóg takiej zgody. Z drugiej strony padają z kolei sugestie obejścia prezydenta. Sikorski miałby odwołać ambasadorów do Warszawy "na konsultacje" i zastąpić ich urzędnikami w randze charge d'affaires. Jest to możliwe, choć osłabia pozycję polskich placówek dyplomatycznych. Zwykle tacy charge d'affaires nie mają bezpośredniego dostępu do MSZ kraju, w którym rezydują. Ich pozycja jest słaba. Jeśli byliby to ludzie wysyłani z Warszawy, zastępowaliby dyplomatów, którzy nauczyli się poruszać w różnych stolicach. Równocześnie nieodwołanym formalnie ambasadorom z czasów PiS trzeba by nadal płacić pensje. Taki stan rzeczy utrzymywałby się co najmniej do końca kadencji Andrzeja Dudy. Wojna, wojna, wojna Tusk i Sikorski najwyraźniej chcą takiej awantury, pomimo wszystkich jej kosztów. Wojna z prezydentem, zamiar jego upokorzenia i faktycznego odbierania mu uprawnień, pozostaje podstawowym elementem rządowej agendy. Wiąże się to z bardziej generalnym założeniem. Polityczna i ideologiczna awantura ma być stałą receptą na politykę tego rządu. Integruje ona różnorodną koalicję, zmieniając ją w wojsko karnie maszerujące w jednym kierunku, skoro stałym celem jest walka z demonizowanym wrogiem, czyli niedobitym PiS. Odwraca też uwagę od niepodtrzymanych obietnic wyborczych. Wkrótce minie 100 dni rządów. Ze 100 konkretów Koalicji Obywatelskiej zapowiedzianych i spisanych w kampanii zrealizowano ledwie kilka. Sprawa ambasadorów ma jeszcze jeden ciekawy wymiar. Podobno na Tusku szczególne wrażenie zrobił niedawny sondaż Ipsos przeprowadzony dla OKO.press i TOK FM. Padło tam pytanie: "W jakim stopniu zgadza się Pan/Pani z tym, że należy w ramach zdecydowanych rozliczeń z rządami PiS ukarać i wymienić jak najwięcej osób, które pracowały w instytucjach publicznych w latach 2016-2023?". Zabawne, mówi się o "ukaraniu", ale nie mówi, za co. Przewiną ma być sama praca dla poprzedniej ekipy rządowej Aż 57 procent ankietowanych opowiedziało się za takimi "karami". Tylko 36 procent było przeciw, przede wszystkim wyborców PiS. Nie wystąpiły duże różnice pośród trzech elektoratów partii rządzących. Rozliczeń oczekuje 92 proc. elektoratu KO, 86 proc. - Lewicy i 85 proc. - Trzeciej Drogi. Można by więc przedstawić Donalda Tuska jako swoistego depozytariusza społecznych nastrojów. Tyle że to on je wcześniej konsekwentnie przez wiele miesięcy rozbudzał. Przedstawiając swoją kampanię jako wojnę obywatelskiego dobra z autorytarnym złem. Zarzucając całemu obozowi rządzącemu korupcję, złodziejstwo, deptanie wolności. PiS miał to wszystko robić, a na końcu przegrać wybory. Piszę te słowa w dzień przesłuchania Jarosława Kaczyńskiego przed sejmową komisją śledczą w sprawie inwigilowania współobywateli przy pomocy systemu Pegasus. Daleka od PiS "Rzeczpospolita" opublikowała niedawno tekst, z którego wynika, że ani ta inwigilacja nie była masowa, ani owo urządzenie tak demoniczne, jak je przedstawiała poprzednia opozycja. W szczególności Pegasus nie miał mocy zmieniania podpatrywanych treści. Nie ma to jednak znaczenia. Histeria została zasiana, zbieramy teraz jej owoce. Rozliczenia stają się głównym paliwem nowych rządzących. Przyćmiewającym takie zdarzenia jak przywrócenie przez nowy rząd VAT na żywność. Czy przesłonią one także podwyżki cen energii w drugiej połowie roku? Zobaczymy. Nowa ekipa rządowa w coraz bardziej mechaniczny sposób stosuje odwet. Agnieszka Romaszewska została odwołana z funkcji szefowej telewizji Biełsat. Przetrwała wiele kolejnych koalicji: SLD-PSL, także pierwsze rządy PO. Teraz odchodzi, a jej dzieło zostaje częściowo rozmontowane, co teoretycznie wygląda na jakąś rewizję polityki wobec naszego wschodniego sąsiada. Była to wspólna decyzja nowego kierownictwa TVP i MSZ, które daje na Biełsat spore fundusze. Podobno Radosław Sikorski miał w tym przypadku opory wobec takiego rozwiązania. Kiedyś byli z Romaszewską po jednej stronie politycznej barykady. Ale Tusk go do niego zmusił. Skoro polityczna wojna ma trwać każdego dnia, trzeba znajdować kolejne cele. Jest jeszcze Prokuratura Krajowa przejęta wbrew prawu i obsadzona wbrew prezydentowi, który miał w tej sprawie określone ustawą kompetencje. Jutro, pojutrze znajdą się kolejne miejsca i kolejne tematy. Pytanie, kiedy to paliwo zacznie się kończyć. Z pewnością już dziś polska polityka jest takim permanentnym odwetem zatruta. PiS miał swoje wielkie "zasługi" w rozbudzaniu wzajemnej wrogości, ale Tusk już dawno przerósł "mistrza". Co więcej, Kaczyński miał przeciw sobie mainstream Unii Europejskiej, więc się w różnych sprawach cofał. Tusk jest niezmiennie przez eurokratów chwalony. Czystki, omijanie prawa są przedstawiane w Brukseli jako przywracanie praworządności. Za to Polacy, wynika z sondaży, zasmakowali w tym politycznym teatrze. Pytanie, kiedy zauważą przykrywane nim fundamentalne słabości nowej koalicji. Możliwe, że nieprędko. Piotr Zaremba