Gdy komuś zagląda w oczy strach, temu puszczają wszelkie hamulce i gotów jest na desperackie posunięcia. A liberalny euroestablishment się boi. I to straszliwie. Boją się nadchodzących wyborów do europarlamentu (6-9 czerwca). Po raz pierwszy w historii PE ich polityczny monopol na sprawowanie niepodzielnej władzy może bowiem zostać wtedy poważnie naruszony. Pozorna rywalizacja Euroelity boją się, że ludzie połapali się, iż chadecja, socjaldemokraci, liberałowie i zieloni od lat nie toczą między sobą żadnego istotnego, z punktu widzenia obywateli UE, politycznego sporu. I nie oferują dla siebie nawzajem żadnej (podkreślam: "żadnej") alternatywy. Ich koncepcja przyszłości Unii, polityki klimatycznej, migracyjnej czy społecznej jest z grubsza taka sama. I sprowadza się do hasła: "ludzie się buntują, to zróbmy może... jeszcze więcej tego samego". Ten strach jest słuszny i uzasadniony. Dwie dekady temu na ugrupowania otwarcie sprzeciwiające się unijnemu establishmentowi (w wersji soft albo hard) głosowało w Europie jakieś 6-7 proc. (średnia ze wszystkich wyborów). Dziś ten odsetek poparcia dla przeróżnych eurobuntowników dochodzi do 30 proc. Dane zaczerpnąłem ze świeżutkiego opracowania ekonomisty Andersa Rodrigueza-Pose przygotowanego na zlecenie... Komisji Europejskiej. Oczywiście w czytankach dla grzecznych dzieci jest napisane, że gdy w demokracji jakaś władza czuje, że jej nie idzie i że ludzie się od niej odwracają, to ta władza winna się zastanowić, co się ludziom nie podoba i dlaczego. Po czym wyjść naprzeciw oczekiwaniom przynajmniej części niezadowolonych. Ale w praktyce tak to niestety nie działa. Im bardziej władza nawykła do tego, że bycie u władzy im się po prostu należy (bo mądrzejsi, bo ładniejsi, bo lepiej pachnący, bo zawsze wygrywali etc.), tym bardziej winnych kryzysu szuka nie u siebie, ale po stronie reszty świata. U wyborców, którzy nie rozumieją. Albo u politycznych konkurentów, którzy z definicji służyć muszą ciemnym siłom. No, bo przecież gdyby nie służyli, to by byli za jaśnie panującym establishmentem. Logiczne, nieprawdaż? Logika Piątka Taka właśnie jest geneza wielkiego planu zrobienia ze wszystkich sił politycznych, które zagrażają utrzymaniu wszechwładzy unijnych liberałów... agentów putinowskiej Rosji. Pomysł ten ochoczo podchwytują regionalne ekspozytury euroelit. Czyli na przykład Platforma Obywatelska w Polsce. Ich najnowszy (i słynny już w międzyczasie) klip zrównujący PiS z Putinem to oczywiście nie jest nic nowego. Już od pierwszego dnia po przegranych wyborach 2015 roku obóz antyPiSowski zaczął używać tego argumentu. Pamiętacie książki Tomasza Piątka o rosyjskich powiązaniach ministra Macierewicza (znał kogoś, kto znał kogoś, czyj brat przechodził kiedyś obok rosyjskiej ambasady)? No to mamy teraz tę logikę przeniesioną do głównego nurtu i opatrzoną pieczątkami "pierwszego demokraty" Donalda Tuska oraz właśnie Brukseli - ośrodka, który sam tę brudną grę świadomie napędza, ale który dla części polskich wyborców antyPiSu wciąż jest wyznacznikiem co wolno, a czego nie. Mój znakomity kolega z tych felietonowych łamów Piotr Zaremba nazwał to zjawisko "przekroczeniem kolejnych granic" w polskiej debacie publicznej. Zapewne tak jest. Dzieje się to wszystko także - zauważmy to - w coraz większym oderwaniu od faktów i od przeszłości (a więc od tych nielicznych "twardych" punktów odniesienia, które jeszcze w magmie politycznej debaty wciąż mogą stanowić jakieś oparcie). Polityczna hipokryzja Oto na naszych oczach, te same siły i środowiska polityczne, które jeszcze niedawno (przynajmniej do pierwszej wojny w Ukrainie w roku 2014) głosiły potrzebę resetu relacji z Rosją, stają dziś w roli pierwszych inkwizytorów tropiących prorosyjskie sympatie u politycznych przeciwników. Ci sami, co przekonywali nas (już po roku 2014), że wszelkie opory wobec nadmiernego uzależnienia od rosyjskiego gazu i od mijania Polski rurociągami, to przejaw braku politycznego realizmu i antyrosyjskich histerii. Jeszcze wczoraj (jeszcze już przed rokiem 2022) ci sami ludzie śmiali się z PiSiorów i prawaków, że straszą ludzi wojną albo ględzą o potrzebie budowy jakiejś kompletnie nieprzydatnej - pożal się Boże - obrony terytorialnej, a ich ambicje rozbudowy polskich zbrojeń to "sny o potędze" albo "machanie szabelką". Ci, co jeszcze w roku 2023 byli przerażeni "sądem kapturowym", którym oczywiście miała się stać zapowiadana przez poprzedni parlament komisja ds. badania rosyjskich wpływów, teraz na poważnie zabierają się za stworzenie takiej właśnie komisji. I to już nie jest oczywiście żaden "sąd kapturowy". Tylko apoteoza demokracji. I tak dalej, i tak dalej. Istnieją na to wszystko setki dowodów, wypowiedzi i przedsięwzięć. Trzeba tylko chcieć na nie spojrzeć. Ale tego liberałowie oraz samozwańczy "demokraci" zrobić nie mogą. Bo wtedy zawali się ich plan utrzymania władzy metodą "na ruskiego straszaka". Pozostaje tylko mieć nadzieję - jak zwykle w demokracji - że ludzie znów okażą się mądrzejsi niż pretendujące do rządzenia nimi elity. Rafał Woś ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!