Rozmawiałem niedawno ze znajomym dziennikarzem. Funkcjonującym od zawsze po tej "słusznej" liberalnej stronie medialnego landszaftu. Pytam go, czy u nich radość, bo przecież teraz to "ich strona" jest u władzy i rozdaje karty. On mówi na to, że radość oczywiście jest. Ale i gorycz. Otoczenie Tuska kontra dziennikarze Gorycz polega na tym, że politycy z otoczenia Donalda Tuska traktują ich jak... wrogów. Ciągle mają pretensje. Z jego opowieści wynika, że na szczytach obecnej polskiej władzy panuje przekonanie, iż media takie jak Gazeta.pl, Oko Press, TOK FM, Onet albo TVN pełne są... PiS-owskich agentów. A pozostałe media w Polsce - to cały czas narracja z samego czubka naszej obecnej władzy - to już nawet nie ma o czym gadać. One przecież PiS-owi wręcz otwarcie sprzyjają. Musiałem się kilkakrotnie upewniać, że dobrze zrozumiałem i szczypać pod stołem, że jednak nie śnię. Ale tak, to prawda. Z tej opowieści wynika, że otoczenie Donalda Tuska jest przekonane, jakoby funkcjonowało w warunkach jednoznacznie wrogiego otoczenia medialnego. Gdzie dziennikarze i komentatorzy w kółko ich bez powodu atakują i piętrzą wątpliwości. Ciągle się czepiają. Koszmar. Rozmawialiśmy jeszcze przed najnowszymi informacjami o sumach pieniędzy publicznych z Funduszu Sprawiedliwości, które trafiały w czasach PiS (oczywiście w sposób zupełnie legalny, ale o tym za chwilę) do przeróżnych koncernów medialnych. W tym także do takich mediów prywatnych, które w powszechnym oglądzie - nie mówię tu o spaczonej perspektywie okopu polityków KO, ale o tym jak jest naprawdę - uchodziły zawsze za rządom PiS niesprzyjające. W normalnym i nienagrzanym politycznie świecie można by otworzyć dyskusję (która i tak się toczy) nad sposobami finansowania mediów (i prywatnych i publicznych) we współczesnym kapitalizmie. Prawda jest bowiem taka, że rynek mediów ma od dwóch dekad olbrzymi problem z zarabianiem na siebie. Tak w Polsce jak i w całym rozwiniętym świecie. Dzieje się tak - po pierwsze - z powodu zwycięstwa modelu darmowych treści w sieci. A po drugie z powodu pojawienia się na rynku reklam online amerykańskich monopolistów w stylu Google'a i Facebooka, którzy zżerają nawet 80 procent pieniędzy na tym rynku. W efekcie mamy więc kluczowe pytanie: z czego właściwie powinny żyć dziś media opiniotwórcze? Zwłaszcza jeśli chcemy, by nadal odgrywały ważną rolę zwornika demokracji. Narracja polityczna a rzeczywistość Bajeczka dla grzecznych antyPiS-owskich odbiorców głosi oczywiście, że partia Kaczyńskiego wpływała na media w sposób absolutnie haniebny i nieznany na wcześniejszych etapach historii Rzeczpospolitej. Jest to oczywista bzdura i strojenie się przez antyPiS w piórka świętoszków. Podczas gdy prawda jest taka, że PiS-owcy ani nie byli pierwszymi, którzy obsadzili media publiczne sprzyjającymi sobie ludźmi. Ani to nie kaczyści ustanowili precedens w postaci wykupywaniu reklam spółek skarbu, cyklów partnerskich albo materiałów sponsorowanych w mediach prywatnych. Tak funkcjonował i funkcjonuje rynek medialny w Polsce od samego zarania III RP. I dodajmy dla porządku, że jest to układ jak najbardziej legalny. A do pewnego stopnia nawet uzasadniony. Zwłaszcza w obliczu wyzwań zarysowanych powyżej. Nienagrzany politycznie obserwator mógłby więc stwierdzić, że cała ta "afera" z Funduszem Sprawiedliwości to nie jest wcale przejaw żadnej choroby. Tylko przeciwnie. Bo oznacza, że PiS - wbrew temu co mu zarzucano - nie chciał nigdy tak zupełnie wygłodzić wszystkich mediów poza swoimi własnymi. Dawał reklamy i akcje partnerskie do pewnego stopnia ekumenicznie. Co jest dla pluralizmu w demokracji sytuacją korzystną, nieprawdaż? Silni Razem jako element politycznej gry Tuska Tu jednak pojawia się problem. Ma on nawet nazwę. To Silni Razem. To grupa najtwardszych antyPiSowców, którzy w minionych ośmiu latach wytworzyli swój własny świat. W tym świecie istnieje tylko zło (w postaci PiS-u) i dobro (czyli oni, którzy się PiS-owi przeciwstawiają). Grupka ta byłaby pewnie nieważna, gdyby nie fakt, że Donald Tusk swój pomysł na powrót do wielkiej gry oparł właśnie na Silnych Razem. W efekcie powstał system nieformalnego zarządzania mediami, którym kręci - jak ptaszki ćwierkają - nieformalny wicepremier w osobie rosłego posła. To on poprzez swoich ludzi urządza naloty i nagonki na tych ludzi mediów po stronie antyPiS-owskiej, którzy się wobec najtwardszej linii partyjnej wychylają. Jednostki załatwić tak można. Starczy, że X czy Y powie albo napisze coś nie po myśli. Nagonka zaraz startuje i tworzy efekt mrożący. Chwiejni wydawcy i gospodarze programów publicystycznych dwa razy pomyślą, zanim takiego niepewnego znowu zaproszą. A na jego miejsce wejdą inni. Pewniejsi. Oczywiście to nie zadziała w skali dużych redakcji. I one czasem się wyłamują. A to na przykład wyciągając prokurator Wrzosek dyspozycyjność wobec ministra sprawiedliwości (choć przecież tak miało nie być). Innym znów razem naświetlając jakieś podejrzane interesy posła albo posłanki. Wtedy Silni Razem sięgają po "grubą Bertę". Takie doniesienia jak te o Funduszu Sprawiedliwości nadają się doskonale. Chodzi o stworzenie wrażenia, że ci, co rząd Tuska krytykują, to "sprzedajni cyngle". Bo dla Silnych Razem "wolne media" są wolne wyłącznie wtedy, gdy są w 150 procentach "słuszne". A jak nie są to... nie mogą być wolne. To w ich logice coś absolutnie oczywistego. Nie możesz być w ich świecie inny niż skrajnie antyPiS-owski. A jak nie jesteś to znaczy, żeś PiS-owiec. Albo z głupoty. Albo z chciwości. Innego wyjścia nie ma. Ta dynamika będzie się oczywiście nakręcać. Bo raz rozpoczęte szukanie zdrajców i sprzedawczyków we własnych szeregach nie kończy się nigdy. I skoro dziennikarze, którzy nienawidzą PiSu gorliwie i szczerze, mogą zostać uznani za "PiS-owców" to przecież jest tylko kwestią czasu zanim "kryptoPiS-owcy" zaczną się pojawiać wśród polityków albo członków rządu. I ich też się będzie eliminować z obrazka. Aż wreszcie - jeśli sytuacja potrwa odpowiednio długo - to przyjdzie kolej i na samego wodza. No bo niby czemu nie? Czemuż Donald Tusk miałby być wolny od proPiS-owskich skłonności? No niby dlaczego. Rafał Woś