Pod wieloma względami wracamy w naszym życiu politycznym do sytuacji sprzed roku 2015. Wtedy też środowiska liberalne sądziły, że zapewniając sobie przygniatającą przewagę w przestrzeni medialnej oraz nieco mniej wyraźną, ale jednak dominację wśród elit symbolicznych, będą panami sytuacji. Zapomnieli o tym, że polityka to nie tylko media i salony możnych. I że nie wystarczy mieć po swojej stronie TVN, TVP oraz wysokonakładową prasę. Rywale w europejskiej "grze" politycznej Już tamte lata (zwłaszcza okres 2011-2015) pokazały Platformie, że istnieją w Polsce inne ważne grupy interesu oraz organizacje społeczne, które niełatwo jest okiełznać, zaszantażować czy wpisać w swoje narracje. To choćby związki zawodowe - a wśród nich ten najliczniejszy i najbardziej znany czyli "Solidarność". Liberałowie nie wzięli też pod uwagę faktu, że takich graczy nie da się tak łatwo ominąć albo zignorować. Bo ci aktorzy polskiego życia publicznego mają swoje sposoby, by nie dać zapomnieć o sobie i o interesie swoich ludzi. No bo niby dlaczego mieliby na to pozwolić? Przecież ich ludzie to także obywatele. I jak rząd ich nie chce, albo nie potrafi reprezentować w ramach systemu parlamentarnego, to... problem rządu. I to spory. Wybory europejskie 2024. Związkowcy kontra Tusk Taka właśnie była chronologia konfliktu pomiędzy rządem PO-PSL a Solidarnością w latach 2011-2015. Rozpoczęła go w sposób symboliczny wielka manifestacja "S" w Warszawie w czerwcu 2011 roku, na której pojawiło się 80 tys. związkowców. Co ciekawe - o czym Donald Tusk i jego otoczenie nie chcą już dziś pamiętać - jej przewodnim tematem był opór związkowców wobec unijnego pakietu klimatycznego, który wówczas był na samym początku drogi. Premier Tusk obiecał wtedy "Solidarności" otwarty dialog na ten temat. Ale to były puste słowa. Bo lider PO z inaczej myślącymi nie dialoguje. Chyba, że czuje się do tego zmuszony. Następne lata to były konsekwencje tamtych decyzji. Koalicja PO-PSL forsowała kolejne etapy swojego pomysłu na Polskę. Tamta Polska płynęła z głównym nurtem unijnego establishmentu w temacie polityki klimatycznej, podwyższała wiek emerytalny i liberalizowała rynek pracy, otwierając drogę do plagi umów śmieciowych. To postawiło Tuska na kursie kolizyjnym z "Solidarnością", która nie godziła się na likwidację miejsc pracy w imię dekarbonizacji, mówiła "nie" wymawianiu emerytalnej umowy społecznej oraz chciała pracy pewnej i dobrze płatnej, a nie sprekaryzowanej i uśmieciowionej. Kto wygrał tamtą wojnę między związkami a liberałami? Chyba jednak "S". Wprawdzie dopiero po kilku latach, ale związek doczekał się realizacji wielu swoich kluczowych postulatów. Po upadku rządu PO-PSL wiek emerytalny został przez PiS cofnięty, płaca minimalna wzrosła do poziomu 50 proc. średniej krajowej (wieloletni postulat "Solidarności"), a Polska stała się tym krajem, który najmocniej "fikał" na forum unijnym w temacie postępów klimatycznych ambicji euroestabliszmentu. Ktoś może się zżymać, że za słabo fikał. Ok, pytanie tylko, co by było i jak daleko doszłyby już dziś zielone zapędy UE, gdyby nie PiS-owskie spowalnianie tego procesu z lat 2021-2023. Spowalnianie za które Polska była przez wściekły euroestabliszment przykładnie karana - choćby aresztowaniem należnym nam pieniędzy na KPO. Spór o Europę powraca. "Solidarność" z kluczową rolą Dziś jesteśmy w nowej sytuacji. I uczestnicy tego spektaklu są o półtorej dekady starsi. Ale tamten stary konflikt powraca. "Solidarność" znów organizuje demonstracje, która ma ustawić pole walki na najbliższe lata. Priorytety są dziś trochę inne, bo i zmienił się kontekst. Na plan absolutnie pierwszy wysuwa się temat polityki klimatycznej. Dziś już w sposób dużo bardziej wyraźny i konkretny niż w 2011 roku. Zielony Ład, dekarbonizacja przemysłu, podwyżki cen energii, ETS-2, nowe normy dla pojazdów silnikowych, dyrektywa budynkowa - to wszystko są bardzo konkretne rozwiązania, które unijny establiszment chce dopchnąć przed Eurowyborami. Trochę już widząc, a trochę przeczuwając, że w Europie dojrzewa masa krytyczna przeciwko takiemu modelowi rozwoju Europy. Polska nie jest w tej układance krajem jedynym. Ale nie jest też tak, że jesteśmy kompletnie bez znaczenia. W minionych latach Warszawa nauczyła się trochę mówić własnym głosem i zaczęła wychodzić z pozycji ubogiego krewnego, który tak bardzo jest wdzięczny za doproszenie go do stołu z błękitną flagą i gwiazdkami, że nie śmie spojrzeć zamożnym kuzynom w twarz. To jest nowa rzeczywistość. Obecnie rządzący w Warszawie liberalno-lewicowy establiszment tego nie rozumie. Tusk, Hołownia i Czarzasty nie chcą albo nie umieją wziąć na siebie tego zadania. Opozycyjny PiS jest zaś zbyt słaby i politycznie izolowany, by wskrzesić tu nowy ogień. Cała nadzieja (nadzieja, tych którym bezrefleksyjne rozmywanie się w liberalnej eurointegracji nie bardzo się podoba) w społeczeństwie obywatelskim. I tu rola "Solidarności" jest znów trudna do przecenienia. Oczywiście ten czy ów kanapowy mądrala powie, że to "PiS-owskie", antyunijne albo Bóg jeden wie jeszcze jakie zachowanie związku. Ale szczerze? Gdyby aktorzy życia społecznego mieli się martwić każdym kanapowym mądralą, to by nie byli żadnymi aktorami życia społecznego, którzy dokonują realnej zmiany. Tylko kanapowymi mądralami-frustratami, którzy kisną z żałości, że nic od nich nie zależy. ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!