Wojna w pełnej skali toczy się od ponad dwóch lat, niestety, znów pod dyktando Moskwy. Obywatele państw Unii Europejskiej oglądają krwawe sceny z Ukrainy na swoich ekranach. Rozpięci pomiędzy bezsilnością wobec spraw odległych a zmartwieniami dotyczącymi własnego życia, statystycznie odwracają wzrok. Jest w tym coś jednocześnie zwyczajnego i nieprzyzwoitego. Co ciekawe, klasa polityczna, a przynajmniej jej część, jak gdyby dryfuje w przeciwnym kierunku. Początkowy szok, geograficzna bliskość wojny i rosnące poczucie zagrożenia sprawiły, że władze Unii Europejskiej postanowiły coś konkretnego zrobić. Poszczególne kraje zadeklarowały pomoc finansową i materialną. W praktyce często w ogóle nie wywiązano się z obietnic, choćby w sprawie dostaw amunicji. Niemniej władze Unii Europejskiej nie mając żadnych realnych zasobów militarnych pod ręką, postanowiły "uciec do przodu". W trybie alarmowym wdrożono setki ułatwień proceduralnych. Masowy napływ uchodźczyń z dziećmi czy handel międzynarodowy rozważano poza rutynowym trybem działania. I tu pojawił się temat członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej. Zapomina się, że wojna i członkostwo Ukrainy w UE są ściśle powiązane. Owszem, rozmowy prowadzono wcześniej, ale prezydent Wołodymyr Zełenski złożył właściwy wniosek w lutym 2022 roku, kilka dni po rozpoczęciu pełnoskalowej agresji rosyjskiej. Już w czerwcu 2022 roku w Brukseli ogłoszono decyzję Rady Europejskiej o nadaniu Ukrainie statusu kandydata. Jeśli chodzi o historię rozszerzeń wspólnoty - ten pomysł był i pozostaje najmniej przemyślany ze wszystkich. Warto podkreślić całą dwuznaczność decyzji: wszystko odbywało się w pośpiechu, w trakcie toczącej się wojny nawet na szczytach władzy zareagowano do pewnego stopnia empatycznie. Nie bawiono się zatem nie tylko w słynne brukselskie subtelności proceduralne, ale na tym etapie nawet sprawom zasadniczym, jak wzajemne konsekwencje gospodarcze, nie poświęcono specjalnie wiele uwagi. Owszem przy Parlamencie Europejskim zawsze znajdą się eksperci i ich grube raporty, jednak to one przesądzały o podejmowanych decyzjach. Zamiast zagłębiać się w lekturę mądrych analiz, zaczęto wyznaczać daty spotkań na szczycie, kolejne etapy rozmów itd. W ostatnim czasie ewidentnie zaczęto dostrzegać, iż się zagalopowano. Właśnie w ogniu kampanii do Parlamentu Europejskiego wypłynął temat rozszerzania UE o kolejne kraje. Nie tylko zresztą złotouści eurosceptycy zaczęli bić na alarm i pytać o konkrety. Jakim cudem do UE może wejść kraj, który nie ma widoków na trwały pokój? Jak przygotowano rolnictwo starej Unii do konkurowania z rolnictwem ukraińskim? I tak dalej. Konia z rzędem temu, kto w tej debacie rozgraniczy słuszność owych pytań od rosyjsko-chińskiego trollingu i propagandy. Ostatnio ujawniono skandale szpiegowskie w Brukseli, nieomal jakbyśmy żyli w czasach zimnej wojny. Ale nawet bez nich, sianie niezgody przez Moskwę i Pekin w cyfrowych społeczeństwach państw Unii Europejskiej zaczyna osiągać poziom perwersyjnego mistrzostwa. I co teraz? Tymczasem w tym roku mija 20 lat od naszego wejścia do UE. Obaw przed hydraulikiem z Polski nie brakowało. Obecnie uważa się, że generalnie to był wielki sukces polityczny i ekonomiczny. Europa Zachodnia nawet debatuje nad tym, czy centrum polityczne Unii nie przesunęło się na wschód. Debaty jak debaty. Niemniej przy okazji kampanii w 2024 r. do Parlamentu Europejskiego zaczęto pytać o popełnione podczas rozszerzenia UE błędy. Czy wszystko nam się, Europejczykom, udało? Co jednak poszło źle? Czy nie powinniśmy uczyć się na błędach rozszerzeń? Nie ma zaskoczeń, że w tych rozmowach nazwiska Orban, Fico i Kaczyński powracają jak bumerang. Słusznie czy nie, odpowiedzi rykoszetem trafiają w dzisiejsze ambicje Kijowa. A co, jeśli kiedyś Ukraina stanie się "drugimi Węgrami"? Owe debaty toczą się przy całej świadomości, że mogą one być postrzegane jako piętrzenie dodatkowych przeszkód krajowi, który militarnie walczy jednocześnie o ocalenie wolności, suwerenności i dołączenie do struktur zachodnich. Jedna z najważniejszych postaci w proeuropejskiej polityce, były premier, obecnie szef Instytutu Jacquesa Delorsa, Enrico Letta, podczas ważnej konferencji na Science-Po w Paryżu przedstawił nie tylko raport na temat UE, ale również listę postulatów pod adresem ewentualnego rozszerzenia o kolejne kraje. Rykoszetem w Kijów Co znalazło się na owej liście wniosków z ostatnich 20 lat? Po pierwsze, powołanie funduszu solidarności. Stare kraje Unii także powinny otrzymywać przy okazji rozszerzenia jakieś konkretne korzyści materialne, a nie tylko nowi członkowie. W przeciwnym razie rodzi się resentyment polityczny po stronie obywateli starej Unii. Dalej, po drugie, należy jasno podkreślić prymat w UE rządów prawa nad gospodarką. Nie może być tak, że łamanie konstytucji czy przepisów UE "równoważy" wzrost PKB. To aberracja. Po trzecie, rozszerzenie powinno być procesem - odbywać się etapami, kolejne korzyści powinny spływać powoli, a nie - bach - dany kraj otrzymuje wszystko naraz. Po czwarte, należy znieść zasadę liberum weto w polityce zagranicznej. W przeciwnym razie gest dobrej woli, jakim jest rozszerzenie Unii, obróci się w swoje przeciwieństwo. Oto swoisty tragizm dzisiejszej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Trudno nie zastanawiać się nad tymi tematami, mając sprytnego prorosyjskiego pana Orbana w Unii. A jednocześnie śledzimy tragiczne wydarzenia z Charkowa. I chęć pomocy Ukrainie - opiera się na odruchu serca, jak i na racjonalnej analizie. Jakby tego było mało, widać, że Ukraińcy zaczęli podejrzewać, że od początku w Brukseli i innych krajach obiecywano im gruszki na wierzbie. Pesymizm rozchodzi się jak koła po wodzie. Choć nie wszędzie. W Moskwie i Pekinie zdaje się w przyszłość spogląda się z pewną nadzieją na sukcesy i pokonanie Zachodu, do którego - co warto przypomnieć - zalicza się i nas, Polaków. Jarosław Kuisz