Obserwujmy właśnie ostatnią fazę konsolidacji obozu władzy przed jesiennym starciem. Konflikty są wygaszane, wspólny cel skleja pęknięcia i studzi namiętności. Może więc dziwić, że po stronie opozycyjnej nie włączają się dzwonki alarmowe, ponieważ Zjednoczona Prawica łatwiej osiągnie zwycięstwo poprzez wewnętrzną integrację, zawsze premiowaną przez wyborców, niż przy użyciu machlojek, o które jest podejrzewana, a opozycja może przegrać właśnie z winy własnej dezintegracji, za którą od lat jest krytykowana przez swój elektorat. Nie jest też prawdą, jak sugerują politycy niechętni władzy, że chodzi wyłącznie o stworzenie pozakonstytucyjnego precedensu, by prezydent mógł blokować unijną politykę personalną ewentualnego rządu Donalda Tuska. To oczywiście może się zdarzyć, ale gra toczy się o znacznie poważniejszą stawkę. Andrzej Duda wie już bowiem, że bilans jego prezydentury - obfitującej w decyzje rujnujące praworządność i wspierające budowę autokracji w Polsce - zamyka mu drogę do międzynarodowej kariery w świecie cywilizacji zachodniej podczas ewentualnych rządów aktualnej opozycji. Tylko trzecia kadencja PiS otworzy przed nim szansę na stworzenie swojego ośrodka politycznego w strukturach unijnych i w kraju. Posiadanie wpływu na obsadę ważnych stanowisk w Komisji Europejskiej, Trybunale Obrachunkowym czy Europejskim Banku Inwestycyjnym - bez protestów i przy wsparciu rządu - jest nie do przecenienia. Zwłaszcza jeśli po 2025 roku nie chce się kończyć czynnej kariery politycznej, a Andrzej Duda jest za młody na emeryturę. Może zechce kiedyś zostać premierem? CZYTAJ WIĘCEJ: Suma wszystkich strachów Kolejne pogwałcenie konstytucji, która przecież mówi, że politykę zagraniczną prowadzi Rada Ministrów, a nie Pałac Prezydencki, wpisuje się w ciąg decyzji tego samego typu. Andrzej Duda od pierwszego dnia rządów PiS legitymizował bezprawne posunięcia Jarosława Kaczyńskiego. Pośród protestów społecznych i ku oburzeniu własnego promotora uniwersyteckiego nie przyjął przysięgi od trzech legalnie wybranych sędziów, zainstalował dublerów i neo-KRS, a ostatecznie nie był w stanie - choć pokładano w nim takie nadzieje - doprowadzić do konstrukcji polityczno-prawnej, która uruchomiłaby fundusze z KPO. Gdyby wybił się na minimalną niezależność - a było to swego czasu naiwne marzenie publicystycznych pięknoduchów - mógł stać się chociaż strażnikiem zasadniczych postanowień unijnych traktatów, ale ostatecznie wybrał dla siebie przyszłą rolę nieproszonego gościa w polityce międzynarodowej. Zwycięstwo opozycji zniweczyłoby wszelkie plany Andrzeja Dudy po zakończeniu kariery prezydenta. Tylko zwycięstwo PiS-u stworzy dla niego szansę na jakieś nowe otwarcie. Dlatego będzie wspierał kampanię swojej macierzystej partii, dogodny termin wyborów wskaże w porozumieniu z Jarosławem Kaczyńskim, a dzień po ogłoszeniu wyników - zwłaszcza jeśli nie wyłonią one zdecydowanego zwycięzcy, co wieszczą niemal wszystkie sondaże - zechce powierzyć misję tworzenia nowego rządu Mateuszowi Morawieckiemu (lub innemu politykowi Zjednoczonej Prawicy). W ten sposób kupi PiS-owi czas na polityczne łowy pośród polityków opcji przeciwnych i budowanie z ich pomocą skutecznej większości. O ile nie zgłoszą się sami, węsząc władzę i pieniądze. Będzie to szczególnie łatwe, jeśli na czołowych miejscach na listach opozycji - zamiast lojalnych polityków o sprawdzonej reputacji - znajdą się osoby podobne do sławnej Moniki Pawłowskiej, która weszła do Sejmu z list lewicy, potem przeszła do Jarosława Gowina, a skończyła jako gwiazda klubu PiS. Nie ma jednak żadnej pewności, czy opozycyjni liderzy uwzględniają to wszystko w swojej zupełnie beztroskiej przedwyborczej improwizacji (nie mylić z konsolidacją). Przemysław Szubartowicz