Episkopat od lat biernie przygląda się mariażowi Tadeusza Rydzyka z partią Kaczyńskiego. Toruńskie media murem stoją za PiS, a PiS hojnie dotuje z państwowej kasy przedsięwzięcia ich właściciela. Więcej w tym polityki i biznesu, niż wiary i chrześcijańskich wartości, bo i cel jest osobliwy. Wspólne przedsięwzięcia, wspólne imprezy, wspólne msze, a nawet wspólne tańce służą przede wszystkim temu, by zwiększać poparcie dla rządzącej formacji. Ale są także używane do wzmacniania ulubionej metody socjotechnicznej szefa PiS, czyli zarządzania strachem. Według tej koncepcji Polacy muszą się bać, aby zbawcy narodu mogli wkroczyć na scenę jako obrońcy i wybawiciele. W takim tonie przemawiał kapłan Rydzyk i taki ton nadaje polityce jedyny wicepremier. Już w 2015 roku Kaczyński - przy użyciu haniebnego języka, który przywoływał na myśl najgorsze dziejowe skojarzenia - postanowił nastraszyć Polaków pasożytami i rzadkimi chorobami w organizmach uchodźców. Ale wtedy jeszcze - inaczej niż dziś - nie dzielił ich na legalnych, nielegalnych, zarobkowych czy wojennych. Ksenofobiczne afekty były uniwersalne, a strach miał być powszechny. Teraz, gdy okazało się, że władza PiS chętnie i obficie wydawała imigrantom wizy, tamta narracja nieco się spruła, zwłaszcza że Donald Tusk nie dał się sprowokować i przyznał, że polskich granic trzeba bronić, zaś straszenie imigrantami ma charakter obscenicznego cynizmu. Z chrześcijaństwem, tak dewocyjne manifestowanym w Częstochowie, nie ma to nic wspólnego. Po nagłej zmianie prawa na potrzeby kampanii, PiS planuje zorganizować antyimigranckie referendum w dniu wyborów tylko po to, by wzmocnić szanse rządzących. Nie ma jednak pewności, że skutek pokryje się z nadziejami. Władza wydająca wizy tym, którymi jednocześnie straszy, traci wiarygodność. Wyborcy widzą, że opozycja zapraszana jest przez władzę na rozmowy tylko od święta, gdy rządzący chcą się podzielić odpowiedzialnością za porażki. Natomiast gdy trzeba omówić najważniejsze kierunki polityki międzynarodowej w obliczu wojny za wschodnią granicą, lider największej formacji opozycyjnej nie dostaje zaproszenia nawet na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Być może ryzykowna gra, by wejść na pole konkurenta, pozwoliła opozycji obnażyć tę niewątpliwą hipokryzję. Kaczyński straszy imigrantami. Straszy (tak jak Rydzyk) tym, że Polska straci suwerenność. Straszy ludźmi o zaburzonej tożsamości płciowej. Straszy homoseksualistami. Straszy tymi, którzy krytykują pontyfikat Jana Pawła II. Straszy atakami na Kościół katolicki i tradycję. Straszy Niemcami. Straszy zamachem na rodzinę. Straszy zniszczeniem polskości. A im bardziej straszy, tym dobitniej widać, że przenosi politykę na arenę wojen kultowych. Pozwala mu to oderwać opinię publiczną od realnych i codziennych problemów zwykłych ludzi - takich jak drożyzna, zapaść w służbie zdrowia czy zideologizowana edukacja - a także stworzyć wrażenie, że lęki PiS są lękami całego narodu. Ten typ zarządzania strachem, przy wsparciu toruńskiej frakcji w Kościele katolickim oraz rozdawanie transferowych darów, mają zapewnić rządzącym jesienne zwycięstwo i trzecią kadencję. Kaczyński wierzy, że zbuduje państwo, w którym - tak Alberto Moravia opisał dyktaturę - wszyscy boją się jednego, a jeden boi się wszystkich. Kłopot w tym, że o ile jeden rzeczywiście coraz bardziej boi się wszystkich, o tyle wszyscy coraz mniej boją się jednego. Przemysław Szubartowicz