Kiedy w ostatnią niedzielę Kaczyński nazwał swojego głównego oponenta, czyli właśnie Tuska, "prawdziwym wrogiem naszego narodu", który "niech idzie wreszcie do swoich Niemiec", jasne stało się, że lider rządzącej formacji, najważniejszy polityk obozu władzy, właśnie wykluczył z polskiej wspólnoty lidera opozycji. To coś znacznie więcej niż ostra kampania, mocny język, retoryka wiecowa czy emocjonalny eksces. To chłodne, przemyślane działanie, które zmienia bieg spraw i każe zadać trudne pytania. CZYTAJ WIĘCEJ: Przełom, czyli impas Wykluczenie ze wspólnoty narodowej głównego przeciwnika politycznego to nie żart, symptom lęku czy prowokacja, ale najcięższa zniewaga, jaką w demokratycznym kraju można sobie wyobrazić. Nie zrobił tego zresztą jakiś harcownik z niewyparzonym językiem, internetowy troll czy postronny obywatel, lecz ikona ekipy władzy, prezes wielkiej partii, wicepremier rządu, który przy okazji posunął się do tego, by nazwać swojego oponenta "ryżym", czyli napiętnował go językiem obcym tolerancji, choć znanym z ulicznych demonstracji. W demokratycznym państwie to opozycji wolno więcej, a władza, ktokolwiek by ją dzierżył, powinna stać na straży narodowej jedności i wewnętrznego bezpieczeństwa, zwłaszcza gdy za wschodnią granicą trwa wojna. Nie mają więc racji ci, którzy uważają, że to strach albo typowe dla PiS mobilizowanie twardego elektoratu, radykalizowanie przekazu, pogłębianie polaryzacji, które zresztą bywa udziałem wszystkich formacji. Tym razem Kaczyński wysłał do całej opozycji jednoznaczny sygnał, że nie traktuje Tuska jako klasycznego rywala w typowej demokratycznej rozgrywce, ale jako obcy element, który trzeba trwale wyeliminować z życia politycznego i publicznego, skoro nie zasługuje nawet na to, by nazywać go Polakiem i patriotą. J. Kaczyński wyznaczył granice wszystkim spoza Zjednoczonej Prawicy Kaczyński w odniesieniu do Tuska poszedł dalej niż kiedykolwiek wcześniej, ale też wyznaczył granice wszystkim spoza Zjednoczonej Prawicy. Pomysły gospodarcze Konfederacji ustawił w szeregu z rojeniami "szaleńców" i "dzieciaków". O Trzeciej Drodze powiedział, że nie wie, dokąd prowadzi. Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi zazdrości tylko wzrostu. Szymona Hołownię wyśmiał za płakanie nad konstytucją ("ale żeby stary chłop płakał?"). Z lewicą programowo prowadzi wojny kulturowe, mimo podobieństw programowych w sprawach społecznych. Istnieją wprawdzie tacy opiniodawcy, którzy uważają, że polityka nie jest jazdą figurową na łyżwach, więc noty za styl się nie liczą, ale w tym wypadku nie chodzi ani o styl, ani o taktykę, ani nawet o metodę. Lider PiS próbuje sprowokować wszystkich aktorów sceny politycznej do zadania fundamentalnego pytania, czy najbliższe wybory mogą przynieść inne rozstrzygnięcie, niż utrzymanie i wzmocnienie samodzielnych rządów obecnej ekipy. To pytanie powinno zresztą przybrać bardziej radykalną postać. Czy rządząca Polską od ośmiu lat formacja w ogóle jest mentalnie, politycznie, emocjonalnie gotowa do ewentualnego oddania władzy? Czy PiS jest gotowe, by w ramach demokratycznej procedury usiąść w ławach opozycji? Czy Jarosław Kaczyński i jego ludzie wyobrażają sobie, że przekazują jakimś następcom instytucje, ministerstwa, instrumenty władzy i po prostu przechodzą na inne pozycje w demokratycznej strukturze państwa? CZYTAJ WIĘCEJ: Ucho igielne Jeżeli ktoś uważa się za demokratę, musi brać pod uwagę fakt, że podstawowym standardem w takim ustroju jest umiejętność godzenia się ze stratą władzy. Tymczasem Kaczyński, mentor prawicy i filar rządu, pokazuje, że takiego scenariusza nie chce brać pod uwagę. A przecież jako poważny polityk w państwie frontowym, które teoretycznie musi wspierać standardy Zachodu, powinien liczyć się z każdym ewentualnym wyrokiem demokracji. I umieć go przyjąć. Opozycja została postawiona pod ścianą i musi się na coś zdecydować. Albo wybierze maksymalną jedność i wystawi na listach (lub na jednej liście) najmocniejszych zawodników ze swojego obozu, znanych, rozpoznawalnych i sprawdzonych, albo wszystko zatnie się w suwaku partyjnych rozgrywek, sztucznych reguł i personalnych niesnasek. Wtedy przegra z kretesem. Kaczyński - wyrzucając Tuska ze wspólnoty polskiej i deprecjonując całą klasę polityczną spoza swojego obozu - dał zbyt jasno do zrozumienia, że aby w ogóle myśleć o odebraniu mu władzy, opozycja musi zdobyć w wyborach jednoznaczną, wysoką i pewną przewagę. Wszystko inne będzie równoznaczne z klęską. Przemysław Szubartowicz