Nie jest to wcale scenariusz urojony, zwłaszcza że obecna władza nie raz udowadniała, że w jej świecie cel uświęca środki, nawet jeśli w grze jest jawne łamanie praworządności. Tak było w przypadku sejmowych reasumpcji, instalowania dublerów w Trybunale Konstytucyjnym i neosędziów w Sądzie Najwyższym czy ignorowania wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. W polskiej polityce już dawno skończyła się debata, która została zastąpiona przez coraz bardziej agresywne popisy retoryczne i totalną infantylizację, jednak właśnie taki krajobraz połączony z obojętnością społeczną sprzyja ryzykownym decyzjom. Manipulowanie przy procesie wyborczym może być niezwykle subtelne, ale skoro utrzymanie władzy to absolutny priorytet prezesa PiS, można fantazjować, czy wyobraźnia rasowego autokraty dopuszcza zwolnienie kluczowych hamulców i wykręcenie tradycyjnych bezpieczników. Pytanie, czy PiS w ogóle może czuć realne zagrożenie utratą władzy, pozostaje otwarte, choć liczni rozentuzjazmowani interpretatorzy zdają się wierzyć, że sprawa jest już przesądzona. Nie jest. Najnowsze sondaże pokazują wprawdzie, że polaryzacja zwyciężyła i główne starcie w najbliższych wyborach odbędzie się jednak między Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim, zaś żywe jeszcze niedawno nadzieje Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza na zbudowanie poważnego projektu centrowego zostały ostudzone, ale wygrana opozycji tym bardziej jest niepewna. O ile Koalicja Obywatelska notuje wzrosty poparcia, o tyle dzieje się to kosztem mniejszych formacji, którym grozi osłabienie lub spadek pod wyborczy próg, co oznacza, że Kaczyński może już myśleć o rządach w cichej lub formalnej koalicji ze Sławomirem Mentzenem. Władza łączy, a władza absolutna łączy absolutnie. Natomiast skuteczną przewagę opozycji może dać tylko dobry lub bardzo dobry wynik wszystkich formacji po tej stronie lub powrót do idei jednej listy. Czytaj także: KO depcze PiS po piętach. Najnowszy sondaż Hołownia padł ofiarą przede wszystkim własnych błędów i wiele wskazuje na to, że będzie się bić jedynie z Konfederacją i matką nadzieją. Dość udana konwencja Trzeciej Drogi, podczas której były showman i lider PSL wystąpili wspólnie, odbyła się o kilka miesięcy za późno. Główni gracze zdołali już po swojemu zdefiniować scenę polityczną i arenę starcia dwóch radykalnie sprzecznych wizji Polski, a pośród takich emocji trudno liczyć na spokojne uwodzenie niezdecydowanych lub zniechęconych. Tymczasem Konfederacja, którą według badania Ipsos popiera aż 40 procent mężczyzn w przedziale wiekowym 18-39 i 18 procent kobiet w tej samej grupie, jest na fali. Dzieje się tak głównie dlatego, że na polskiej scenie brakuje partii klasycznie liberalnej (choć Ryszard Petru pokazał w radiowej debacie, że merytorycznie góruje nad Mentzenem), zaś lewica zamieniła inspirujący postęp w groteskową karykaturę i nie zreformowała niedziałających przez lata haseł. Trudno się więc dziwić, że w ramach kontrrewolucji część elektoratu chce głosować na przeciwieństwo postępu, nawet jeśli w tle majaczy Grzegorz Braun. W czasach przełomu 1989 roku "The Economist" napisał zgrabnie, że "komunizm obiecywał ludziom gwiazdy, a nie był w stanie dostarczyć pary dżinsów". Dziś, kiedy tamten czas znów jest na ustach polityków wszystkich opcji i komentatorów jako punkt odniesienia do zbliżających się wyborów, nie da się współczesności zamknąć w żadnej prostej metaforze, ponieważ zamiast przełomu bardziej prawdopodobny jest impas. Przypominam sobie ankietę z początku lat 90. w paryskiej "Kulturze" zatytułowaną "Jak wyjść z impasu?". Historyk Andrzej Friszke napisał tam między innymi: "Sprawą (...) nadrzędną jest przywrócenie w najszerszych kręgach społeczeństwa mocno zachwianego już przekonania, że to państwo jest jednak nasze, własne, a sprawowanie władzy nie polega na niejasnych rozgrywkach w gronie pięciuset ludzi". Cóż, pewne podobieństwa jednak są. I wtedy, i dziś takie postawienie sprawy to wołanie na puszczy. Przemysław Szubartowicz