Donald Tusk postępuje słusznie, wybierając realizm w kwestii konieczności zatamowania masowej nielegalnej imigracji do Polski i Europy. Zachowuje się też właściwie, pracując na rzecz jak najgłębszej współpracy Zachodu - zarówno w wymiarze europejskim, jak też atlantyckim. Premier popełnia jednak błąd, podgrzewając i przegrzewając argument o "agenturalności" swojej politycznej konkurencji. Jest to błąd przynajmniej tak długo, dopóki Tusk nie przedstawi dowodów, o ile je ma. Atlantycka i europejska polityka obecnego rządu, polegająca na budowaniu relacji zarówno z Brukselą, Paryżem, Berlinem, jak też z Bidenem, a nawet - jak to ostatnio zrobił Sikorski - z politykami i mediami z zaplecza Donalda Trumpa, wydaje się dla Polski po prostu bezpieczniejsza od antyunijnej polityki Kaczyńskiego. Wiszącej jedynie na Trumpie i bez zahamowań sięgającej po takich sojuszników, jak Orban, Marine Le Pen czy hiszpański Vox. Przekonanie przez Sikorskiego - i to jeszcze w 2009 roku - całej Unii Europejskiej do polityki partnerstwa wschodniego (najambitniejszej i najbardziej ofensywnej doktryny polityki wschodniej, jaką UE kiedykolwiek wprowadziła w życie), było jak do tej pory najważniejszym osiągnięciem polskiej polityki zagranicznej, przynajmniej od czasu wstąpienia Polski do NATO i Unii. Najgłośniejsze, antyunijne tupanie Kaczyńskiego nie zbliża się do tamtego osiągnięcia nawet na odległość, jaka dzieli Księżyc od Ziemi. Jednak tego, co uważam za złą dla polskich interesów doktrynę, będącą konsekwencją złej dla Polski ideologii, nie nazwałbym agenturą. Szczególnie nie przedstawiając na to żadnych dowodów. W ostatnich dniach mogliśmy jednak oglądać "agenturalny" klip KO, skierowany przeciwko PiS-owi, na który tym razem PiS odpowiedział jako drugi, z minimalnym opóźnieniem, jak w atomowej doktrynie wzajemnego odstraszania (oczywiście w wersji "hybrydowej", tak jak wszystko dzisiaj). Tuż przed tą wymianą rakiet z wyjątkowo toksycznymi głowicami czarnego piaru, "Rzeczpospolita" zamieściła sondaż pokazujący, że większość Polaków (w tym spora część elektoratu Trzeciej Drogi, a nawet zauważalny procent wyborców KO), nie akceptuje nadużywania zarzutu "agenturalności" pod adresem PiS. Sienkiewiczowska "moralność Kalego" Komentujący ten sondaż w mediach politycy PiS triumfowali. Przynajmniej tak długo, dopóki nie przypomniano im sondażu "Rzeczpospolitej" z grudnia ubiegłego roku, w którym większość Polaków uznała, że Kaczyński powinien przeprosić Tuska za nazwanie go "niemieckim agentem". Ci sami politycy PiS zaczynali wówczas tłumaczyć, że ich politycznych przeciwników i konkurentów można nazywać "Niemcami" lub "ruskimi agentami", a wyborców niegłosujących na PiS można nazywać "Polakami gorszego sortu". Pod żadnym pozorem nie można jednak analogicznych określeń stosować pod adresem PiS czy Suwerennej Polski. Trudno znaleźć lepszą ilustrację Sienkiewiczowskiej "moralności Kalego". Czyli najbardziej prymitywnej i amoralnej plemienności, która (tu warto myśl Sienkiewicza postkolonialnie rozwinąć) dotyka zarówno Kalich, jak też Kowalskich czy Smithów, jeśli tylko zabiją w sobie zasadę uniwersalnej moralności czy prawa (obojętnie, motywowaną religijnie czy świecko). Zjednoczona Prawica w "moralności Kalego" ugrzęzła już dawno (w każdym razie od czasu genialnego piarowego wynalazku Jacka Kurskiego, czyli "dziadka z Wehrmachtu" z 2005 roku). Teraz zaczyna w niej grzęznąć najpoważniejsza siła rządzącej koalicji. Agentura czy zwykła głupota? Nie wiem, czy to wewnętrzne sondaże wprowadzają Tuska i jego najbliższe otoczenie w niebezpieczną wibrację, czy też posiada on jakieś stuprocentowe dowody na agenturalność Zjednoczonej Prawicy. I zamierza je ujawnić w ostatnich dniach kampanii europejskiej albo, najpóźniej, w pierwszych dniach kampanii prezydenckiej. Z zaplecza koalicji, ze środowisk służb, a ostatnio także z mediów, dobiegają pomruki, przecieki, westchnienia i plotki, że np. warszawskich kiboli da się powiązać z politykami Zjednoczonej Prawicy. Istotnie, przez osiem lat PiS i Suwerenna Polska osłaniały, finansowały i przedstawiały jako rdzeń polskiego patriotyzmu środowiska kibolskie. Jak się okazało po wydarzeniach w Wilnie (gdzie nasi kibolscy "patrioci" przeprowadzili zamach na rosyjskiego opozycjonistę), te środowiska były wyjątkowo podatne na agenturalną infiltrację. Pomruki, przecieki, westchnienia i plotki - o powiązaniach polityków Zjednoczonej Prawicy ze środowiskami kiboli infiltrowanymi przez Rosję - nie są jednak twardymi materiałami, które należałoby zaprezentować opinii publicznej, gdyby oczywiście je posiadano. A tylko twarde dowody powinny uzasadniać nazywanie przez urzędującego premiera największej formacji opozycyjnej "Płatnymi Zdrajcami, Pachołkami Rosji". Takim językiem posługiwała się w połowie lat 90. ubiegłego wieku Liga Republikańska wobec postkomunistycznej lewicy. Później to postkomuniści okazali się jednak praktycznymi zwolennikami NATO i Unii, podczas gdy historyczni przywódcy Ligi Republikańskiej (Mariusz Kamiński, Andrzej Papież i inni), zaczęli w ramach PiS realizować politykę skierowaną przeciwko UE i "złemu liberalnemu Zachodowi". Zarzuty o agenturę, szczególnie bez wcześniejszego przedstawienia dowodów, niszczą politykę polską, bez względu na to, która ze stron ich używa. Zamiast tego lepiej byłoby spierać się o kierunek i środki prowadzenia polskiej polityki zagranicznej, która może być mądra lub głupia, ale nie wynika z tego, że nawet najmniej rozsądny polski polityk jest od razu obcym agentem. Oczywiście głupota jest idealnym lewarem dla każdego zagranicznego agenta wpływu. Jeśli jednak spojrzeć na całą historię Polski, najniebezpieczniejsza dla naszego państwa była głupota w pełni suwerenna. Cezary Michalski ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!