Państwo w obliczu wojny u swych granic powinno za wszelką cenę dążyć do stabilności i przewidywalności, zwłaszcza w polityce zagranicznej, tymczasem można odnieść wrażenie, że politycznie najbardziej niestabilny i nieprzewidywalny jest w kraju prezydent, który najwidoczniej nie umie pogodzić się z utratą władzy przez PiS. W Polsce, gdzie obowiązuje system parlamentarno-gabinetowy, prezydent pełni rolę przede wszystkim reprezentacyjną, tymczasem Andrzejowi Dudzie wydaje się, że skoro jego macierzysta partia przestała mieć na cokolwiek wpływ, to on osobiście będzie prowadzić twardą politykę opozycyjną wobec koalicji rządowej. Zachowuje się niczym demiurg, który posiada nadzwyczajne moce, a nie jak polityk, który rozumie, czym w istocie jest kohabitacja u schyłku prezydenckiej kadencji i u zarania kadencji nowego układu władzy. Duda idzie "na noże" z rządem Jednego dnia grzmi o niewinności skazanych prawomocnie polityków PiS, a następnego ułaskawia ich, uznając wyrok, od następstw którego ich uwalnia, choć nadal - wbrew przepisom prawa - twierdzi, że są posłami. Z jednej strony po wielu dniach wyczekiwania podpisuje ustawę budżetową, choć w trybie następczym przesyła ją do upolitycznionego ze swoim udziałem Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, a z drugiej grozi palcem rządowi, że taki los czeka każdą ustawę, skoro mandaty ułaskawionych polityków zostały zgodnie z prawem wygaszone po wyroku. Jego otoczenie dzieli się z prasą groźbami, że jeśli rząd zechce cokolwiek zmieniać w Trybunale, wówczas sprawą zajmie się BBN, a sam prezydent - cokolwiek to znaczy - będzie podejmować kroki jako zwierzchnik Sił Zbrojnych. Przy okazji nie mierzy się z zarzutem, że zupełnie nie przeszkadzało mu, gdy w 2016 roku PiS uchwalał budżet w Sali Kolumnowej bez udziału posłów opozycji, których nie dopuszczono do obrad po proteście przeciwko zachowaniu ówczesnego marszałka Marka Kuchcińskiego, a jednocześnie przedstawia się jako strażnik konstytucji, którą sam przecież wielokrotnie łamał. Szantażowanie rządu torpedowaniem wszelkich jego prac zbiegło się w czasie z niby-koncyliacyjnym zwołaniem Rady zwołaniem Rady Gabinetowej. Odbyło się to zresztą przy wtórze chóru publicystycznych nawoływań, by rząd zaczął liczyć się z prezydentem, bo za nim stoją miliony obywateli, tak jakby za koalicją rządzącą nie stało tych milionów nawet ciut więcej. Da się wyczuć, że Andrzej Duda typowany jest na ewentualnego przyszłego przywódcę prawicy - nawet zaatakował Jarosława Kaczyńskiego za dyktatorskie rządy w partii - w czym wiele środowisk widzi nadzieję, ale jednocześnie nic nie wskazuje na to, by prezydent naprawdę wybijał się na niezależność. W gruncie rzeczy realizuje agendę PiS i zachowuje się jak dawniej, gdy z jednej strony nazywał Unię Europejską "wyimaginowaną wspólnotą", a z drugiej - przy bardziej oficjalnej okazji - "wielką wspólnotą wolności". Jakby sam nie wiedział, czego chce. I jakby sam nie wierzył w to, co mówi. Polityczne rozdwojenie jaźni Politycy z definicji czasem mijają się z prawdą lub wcześniej głoszonymi tezami, choć jedni robią to w ramach cynicznej gry, a inni z powodu psychologicznych predyspozycji. W tym sensie Andrzej Duda - zamiast stabilizować państwo - przypomina byłego premiera Mateusza Morawieckiego, który właśnie oznajmił, że "mamy prawo i obowiązek głośno mówić za granicą, jak deptane są w Polsce prawa". Tyle że pół roku wcześniej mówił - kierując te słowa do Platformy Obywatelskiej - że "nie ma nic gorszego, niż donosić na własną ojczyznę za granicę". Dzięki nieprzewidywalności głowy państwa mamy do czynienia z politycznym rozdwojeniem jaźni, labilnością po stronie Pałacu Prezydenckiego, rewanżyzmem, alternatywną wersją prawa, a przede wszystkim z niepewnością, która będzie trwać aż do wyborów prezydenckich. Jeśli ktokolwiek może czerpać z tego satysfakcję, to z pewnością nie polska racja stanu. Przemysław Szubartowicz