I tak, największe obciążenie kampanii wyborczej PiS, czyli Jarosław Kaczyński, nie może zostać przez PiS usunięte ani nawet poddane poważniejszym rozliczeniom (jeśli nie liczyć mściwej szarży Mastalerka), gdyż o ile dalsze przywództwo i jakiekolwiek publiczne pojawienie się Kaczyńskiego skutecznie osłabia wizerunek Zjednoczonej Prawicy, to jego obalenie lub choćby wycofanie do medialnej lodówki doprowadziłoby do natychmiastowej destrukcji całego obozu. CZYTAJ WIĘCEJ: Nierozstrzygnięta kampania wyborcza Nie dotyczy to już Mateusza Morawickiego. Ewentualne nominowanie go przez Dudę na premiera opóźniającego to, co tłuste koty z PiS-u uważają za Apokalipsę w swoich kuwetach (moja nieco przyciężka parafraza Szymona Hołowni, ale skoro wszyscy go używają, ja też spróbowałem), będzie gwoździem do trumny Zjednoczonej Prawicy i PiS-u. Morawiecki, nielubiany ani przez Polaków, ani przez działaczy PiS, jest wyjątkowo niewygodnym dla prawicy cieniem wszechwładzy Kaczyńskiego. Jedynym osiągnięciem obecnego premiera w całej kampanii wyborczej było zaciągnięcie do zapasów w kisielu Donalda Tuska w czasie pseudodebaty w TVP S.A. Sam Morawiecki na tym dodatkowo się zużył, PiS nic na tym nie ugrało, a pole nieco odsłonięte przez mocującego się z Morawieckim Tuska wykorzystał Szymon Hołownia, co ostatecznie także przełożyło się na zwiększenie potencjału opozycji i przyczyniło do porażki rządzącej prawicy. Po stronie demokratów, negocjacje na temat powołania nowego rządu oraz nowych prezydiów Senatu i Sejmu odbywają się zarówno za pośrednictwem mediów, jak też tam, gdzie się powinny odbywać, czyli w kuluarach. Jednak proporcja pomiędzy jednym a drugim "obszarem negocjacyjnym" jest - jak na przeciętne standardy polskiej polityki - wyjątkowo zdrowa. Zgodnie ze starym chińskim przysłowiem, najwięcej mówią ci, którzy nic nie wiedzą, a ci, którzy wiedzą najwięcej, nie mówią prawie nic. W ten sposób krótkotrwałej medialnej sławy dostąpili Władysław Teofil Bartoszewski (Pan Teofil jest najlepszym dowodem na to, że geny w polityce niczego nie gwarantują) czy Anna Maria Żukowska. Nie wiedzą nic, przełożenia na realne negocjacje nie mają żadnego, a więc tym chętniej mówią o tym wszystkim w mediach. Być może dlatego stali się oboje gwiazdami TVP Info (wskaźnik cytowania w tym medium skokowo im wzrósł). CZYTAJ WIĘCEJ: Koniec zgody narodów (polskiego, ukraińskiego i innych) Kluczem do skutecznego rządzenia i do rozliczenia PiS-u jest jak najszybsze przejęcie władzy. Przygotowanie przez opozycję personalnej i programowej koncepcji przyszłego rządu już przed pierwszym posiedzeniem Senatu i Sejmu. A na pierwszych posiedzeniach obu izb parlamentu sprawne wybranie ich nowych prezydiów. Spełnienie tych warunków umożliwi złożenie Andrzejowi Dudzie propozycji nie do odrzucenia. Albo prezydent jak najszybciej zapewni Polsce stabilny rząd (co szczególnie w sytuacji narastających zewnętrznych zagrożeń jest w podstawowym interesie narodu i państwa), albo dodatkowo to państwo zdestabilizuje, czyniąc pierwszym kandydatem na stanowisko premiera przedstawiciela partii nie posiadającej żadnych zdolności koalicyjnych. Szanse na nieopóźnianie przez prezydenta nieuniknionego procesu oddawania władzy przez Kaczyńskiego są niewielkie (choć są), jednak przyjęty przez demokratyczną koalicję scenariusz, o ile zostanie zrealizowany, zdyscyplinuje i wzmocni przede wszystkim ją samą. Odchodząca prawica ma niespodziewanych sojuszników po stronie zwycięzców, ale jest ich bardzo niewielu. Nie wystarczy ich na zniszczenie nowej parlamentarnej większości. Adrian Zandberg i jego zaplecze medialne w połowie tygodnia wszczęło próbę puczu czy raczej puczyku. Redakcje liberalnych gazet obiegła paniczna pogłoska, że Zandberg i jego ludzie nie poprą wspólnego rządu KO, Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy, a słaby wynik wyborczy lewicy uważają za konsekwencję "nadmiernego zbliżenia się do libków z KO". Wszyscy starsi krewni, powinowaci, patroni "razemków" w Warszawie, którzy wcześniej gwarantowali własnym słowem, że ich podopieczni są "demokratami", sami pierwsi ruszyli, by ów puczyk zgnieść. Na szczęście jest to burza nawet nie w szklance, ale w naparstku wody. Adrian Zandberg mógłby wyprowadzić z koalicji maksymalnie siedmioro "razemków" (licząc z nim samym), którzy dostali się z list lewicy do Sejmu. Choć nie ma szans na to, że wraz z nim kompletną marginalizację, niesławę, infamię zaryzykuje cała pozostała szóstka. Nie zagroziłoby to zresztą parlamentarnej przewadze nowej koalicji. A długofalowe koszty dla samego Zandberga byłyby ogromne, gdyż przy okazji jego puczyku bez politycznych konsekwencji, ze swoich umoszczonych miejsc w gazecie.pl (nie mylić z Gazetą Wyborczą) czy w OKO.press wypadłby Grzegorz Sroczyński, jego ulubieni goście (np. Galopujący Major), a także gromadka podrzędnych latte-radykałów, których nazwisk nie wymienię, gdyż nic by czytelnikom i tak nie powiedziały. CZYTAJ WIĘCEJ: "Sprawiedliwi" z MSZ i symetryści z salonu Kluczem do przewidywalnego i odpowiedzialnego zachowania lewicy w nowym Sejmie jest Włodzimierz Czarzasty. A on mocno trzyma cugle. Na razie Zandberg i jego - głównie medialne - zaplecze zadowala się stwierdzeniami w rodzaju: "w kwestii polityki społecznej sojusznikiem Lewicy będzie Andrzej Duda". Forum tych deklaracji jest Krytyka Polityczna, co dla mnie samego jest smutne, gdyż wiązałem z tym środowiskiem ogromne nadzieje na stworzenie nowoczesnej socjaldemokracji w Polsce. Twórca Krytyki Politycznej Sławomir Sierakowski pisze w tym samym czasie teksty sensowne i odpowiedzialne, ale chętniej publikuje je w Polityce czy Gazecie Wyborczej, niż na swoim macierzystym portalu. Zarówno PiS jak też "razemki" mają nadzieję, że koalicja wywróci się na aborcji. Ale i tutaj nie mają większych szans. Najrozsądniejsze wydaje się rozwiązanie, które ostatecznie najprawdopodobniej zacznie być realizowane. Zakłada ono powrót do podeptanego cynicznie przez Kaczyńskiego kompromisu aborcyjnego, przywrócenie dotowania przez państwo in vitro, zagwarantowanie Polkom lepszej opieki ginekologicznej i okołoporodowej, złamanie przez nowe ministerstwo zdrowia zasady klauzuli sumienia używanej nie na poziomie wyboru pojedynczego lekarza, ale na poziomie całych szpitali i całych województw do deptania sumienia i pozbawiania życia polskich kobiet. Do tego zwiększenie dostępności antykoncepcji, a jednocześnie przygotowanie referendum, które - bez dominacji w mediach jednej partii czy jednej ideologicznej wrażliwości - pozwoli się naprawdę dowiedzieć, jaką wersję dalszego regulowania aborcji wybiorą Polki i Polacy. Bardzo ostatnio modna w niepisowskich mediach idea, że Polki i Polacy wybrali pełną liberalizację aborcji, bo takie jest stanowisko wypowiadającej się na ten temat celebrytki/celebryty, aktywistki/aktywisty albo nawet polityczki czy polityka, nie ma nic wspólnego z jakkolwiek rozumianą demokracją (no chyba, że po demokracji liberalnej i demokracji populistycznej czeka nas demokracja celebrycka). A jeśli prawdziwe są sondaże produkowane masowo w niepisowskich mediach, w myśl których nawet kobiety na wsi czekają na całkowitą liberalizację aborcji, w takim razie zupełnie nie rozumiem, skąd bierze się opór przeciw referendum. Nie na drodze medialno-celebrycko-aktywistycznego dyktatu, ale właśnie na drodze referendum odsuwano od władzy czarną sotnię w Irlandii. I tylko na drodze referendum da się ją odsunąć od władzy w Polsce. Cezary Michalski