Arystoteles Onassis powiedział, że sekret sukcesu to wiedzieć, czego nie wiedzą inni. Czasem i profituje jednak właśnie brak powszechnej wiedzy, a w naszej polityce przykładów powyższego nie brakuje. Lider AgroUnii typowany na ministra rolnictwa w rządzie Donalda Tuska ochoczo zapowiada rozprawy ze swoimi przeciwnikami z rozmachem przywodzącym na myśl co ciekawsze karty barwnej historii dwudziestego wieku. Jego wizja przyszłości to obraz chociażby dziennikarzy składających samokrytyki tuż przed eliminacją (z życia publicznego) i publiczne sądzenie prezydenta. CZYTAJ WIĘCEJ: Co dalej z elektrowniami, CPK, ekspansją Orlenu? Problem w tym, że sam pan Kołodziejczak wspomnianych kart historii zapewne nie zna, podobnie jak nie rozumie zasady stawiania prezydenta przed Trybunałem Stanu. A właściwie nie jest to problem, bo wszystko to ułatwia mu zapewne działalność i ogłaszanie planów czystek. Nie jest to problem - warto dodać - dla pana Kołodziejczaka. Ale dla nawiedzonych tradycjonalistów przywiązujących pewną wagę do powagi funkcjonowania dwóch izb parlamentu, a także organów wykonawczych państwa, pewien problem może to stanowić. A jest on tylko symbolem, crème de la crème, obrazem uchwyconym przez soczewkę, całej egzotycznej grupy nowych polityków, którzy będą ubarwiać nasze życie parlamentarne i rządowe, ale raczej nie będą podnosić jego jakości. Mejza i Jachira O tym jak na swój ponury, ale też barwny sposób życie parlamentarne "demokratnieje" i oferowane jest postaciom, które niegdyś przy obopólnym zrozumieniu byłyby trzymane od niego z daleka, świadczy przypadek posłanki Jachiry. Jeszcze cztery lata temu jej zabłąkanie się na listy parlamentarne było traktowane przez Platformę Obywatelską jako nieszczęście, a Grzegorz Schetyna dokonywał niekłamanych wysiłków w ostatniej chwili, by się jakoś jej pozbyć, gdy zorientował się, z kim ma do czynienia, ale było już za późno. Dziś okazuje się, że to Schetyna jako doświadczony konkurent Tuska był większym balastem w Sejmie i władzach partii, a Jachira zaczyna się lokować w politycznym mainstreamie. CZYTAJ WIĘCEJ: Pierwszy nie zawsze wygrywa "Koszta demokracji" ponosić będzie i pisowski elektorat. Wystąpią one w postaci byłego ministra Mejzy, w przypadku którego, o ile można zrozumieć jeszcze arytmetyką sejmową dopuszczenie go do fruktów władzy w poprzedniej kadencji, to już trudno zrozumieć wpuszczenie go do tego Sejmu w ławy przyszłej opozycji. Jednak najmocniejszą nominacją wydaje się osoba Romana Giertycha, gwarantująca zarówno Polskę praworządną jak i uśmiechniętą w takim stopniu w jakim lis w kurniku gwarantuje wysoką wydajność niosek. Czyste ręce Tuska Na Giertycha uparł się Donald Tusk. Dlaczego prawnik jego i jego rodziny - a zarazem jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci polskiej polityki - po prostu musi nie tylko posiadać immunitet, ale także zostać dopuszczona w okolice pałaców sprawiedliwości, być może na stanowisko prokuratora generalnego? Trudno powiedzieć, ale sama zemsta na PiS mnie nie przekonuje. Do tego wystarczyłoby wziąć jakąś wpływową postać wywodzącą się ze środowisk prawniczych, która z jednej strony pałałaby rządzą odwetu na Zbigniewie Ziobrze, z drugiej, nie budziła jednak takich emocji i nie miała takiej karty za sobą. CZYTAJ WIĘCEJ: Wybory z małą pomocą "przyjaciół" z Niemiec Przepychając wszelkimi metodami Giertycha Tusk najpierw przekonał Szymona Hołownię by to on wystawił go jako kandydata senackiego (plan ostatecznie spalił na panewce i musiał to zrobić Tusk), teraz wydaje się, że jakoś przekonuje lewicę by nie tylko zaakceptowała, ale zgłosiła jednak postać, która jeszcze niedawno była absolutnie nie do zaakceptowania. Przyznam, że z przykrością przyjąłem informację, że pomysł ten odświeżyła posłanka Anna Maria Żukowska cechująca się w wielu sprawach do tej pory sporą dozą rozsądku. Widać, za Giertycha i rozsądnych da się czymś przekonać. W ten sposób Donald Tusk ma czyste ręce. Co prawda rok temu zarzekał się, że nie chce by Giertych był prokuratorem generalnym, ale przecież to nie on wraca z tym pomysłem tylko lewica. Tak czy siak, pozostaje mieć nadzieję, że choć ten pomysł spali na panewce. Materialne i niematerialne koszta demokracji i tak są już i tak dość wysokie i maleć nie będą. Wiktor Świetlik