Dla człowieka w miarę twardo stąpającego po ziemi powinno być jasne, że do końca roku trzy opozycyjne formacje utworzą rząd, a prezydent może co najwyżej zapewnić sobie kilka tygodni więcej bez piekła "cohabitation", czyli polsko-polskiej rzezi między pałacami. Nie wątpię też, że wbrew nadziejom jednych, a obawom drugich, rząd ten powstanie szybko. PiS i Konfederacja są za słabe by temu układowi władzy zagrozić, wysadzić go, ale wystarczają by na tyle głośno dyszeć mu za plecami, żeby dynamicznie parł ku utworzeniu władzy i przejmowaniu kolejnych instytucji. Tęsknota za gabinetami, a przede wszystkim środkami władzy i majątku, który tam będzie dzielony, szybko zniweluje podziały ideologiczne i pozwoli zawrzeć błyskawiczne kompromisy pozwalające na przejście nad programowymi sprawami, z których duża część i tak jest raczej trudna do wprowadzenia ze względu na prezydenckie veto i cykl wyborczy, który mamy przed sobą. Nowy układ władzy przejmie jednak kraj, w którym co nieco zaczęto budować i projektować, a losy tych inwestycji są dość istotną kwestią z perspektywy mieszkającej tu ludności. Najbardziej eksponowanym jest oczywiście projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego, a także cztery (licząc włącznie z jednym dość enigmatycznym) projekty elektrowni jądrowych. Kraj to nie rolka Myślę, że historycy dziejów gospodarczych przyznają mi rację w tym, że państwa - w przeciwieństwie do rolek papieru toaletowego - nigdy nie stoją. Muszą się rozwijać, a brak rozwoju oznacza faktyczne zwijanie się. Stagnacja, zatrzymanie się, nawet na szczycie, do którego nam więcej niż daleko, oznacza faktyczny regres. Winowajcą jest nieustanna globalna konkurencja państw i narodów, świetnym przykładem Japonia, która od lat 90. konsekwentnie traciła pozycję światowego hegemona produkcji wysokich technologii, w efekcie czego dziś wszyscy używamy smartfonów koreańskich, amerykańskich, bądź chińskich. Niestety, w przypadku Polski, inaczej niż w przypadku Japonii, sprawa może się skończyć nie tylko na kwestiach ambicjonalnych, a na potwornie drogim prądzie, nawrocie bezrobocia, ostatecznie niższych zarobkach, a także niższym bezpieczeństwie kraju i narastaniu różnic społecznych i między regionami. Zapobiec temu miały właśnie liczne projekty infrastrukturalne. Przeważnie mówi się o tych największych, ale było ich naprawdę sporo - jak choćby odzysk zużytego węgla z hałd górniczych, farmy wiatrowe na Bałtyku, rozwój zbrojeniówki, tworzenie holdingu, który zapobiegałby ekstensywnemu dojeniu małych producentów rolnych przez pośredników i sieci handlowe. Owszem, projekty te czasem służyły zatrudnianiu rodzin i znajomych polityków PiS, także propagandzie i reelekcji. Ale też przy okazji miały spełniać to dość istotne zadanie, jakim jest dynamiczny rozwój kraju w niepewnych, burzliwych czasach. Co będzie z nimi dalej? Z ręką w kontakcie Mam tu dwie obawy. Pierwsza jest taka, czy nowy rząd będzie chciał w ogóle je kontynuować. Wypowiedzi premier Ewy Kopacz z 2015 roku wskazujące na wycofywanie się z planów budowy elektrowni jądrowych optymizmu nie budzą, podobnie jak wieloletnie tkwienie w tej sprawie ekipy PO w miejscu. Przeciwnikami rozwoju atomu u nas niewątpliwie są Niemcy, którzy swoje elektrownie w trudny do zrozumienia sposób zamknęli, co wymusza na nich kupowanie prądu z elektrowni francuskich (także jądrowych), a także budowanie nowych, najmniej ekologicznych, kopalni odkrywkowych węgla brunatnego. To przy jednej z nich doszło do szarpaniny z Gretą Thunberg. Politycy Platformy w ostatniej kadencji nie krytykowali już polskich planów rozbudowy atomistyki i nie wycofają się z nich wprost. Możliwe jest jednak opóźnianie decyzji, zmiany, deliberacje, audyty, które skończą się tym, że w pewnym momencie obudzimy się z ręką w... kontakcie bez prądu. Takie przedłużanie nie da mocnej podstawy do ataku PiS-owi (przecież "wciąż budujemy"), a zadowoli partnerów z Berlina. W przypadku Centralnego Portu Komunikacyjnego, inwestycji, w którą niedawna opozycja waliła jak w bęben sprawa jest chyba prostsza. Z dużą dozą prawdopodobieństwa nie zostanie zrealizowana albo zostanie zrealizowana w tak małym zakresie, że odbierze jej to sens, a tym sensem było utworzenie głównego hubu transportowego dla naszej części Europy, a zarazem konkurencji (choć i po pewnymi względami szansy) dla lotniska w Berlinie. Prąd istnieje! Drugą obawą jest to, czy nowa władza - nawet przy idealistycznym założeniu, że będzie chciała kontynuować te projekty - będzie umiała to robić. Brutalna prawda jest taka, że PiS tak późno niektóre z nich zaczął, jak choćby wielkie centrum komunikacyjne, także dlatego, że się przez kilka lat ich uczył. Podobnie z elektrowniami. A partia ta szła do władzy obrośnięta think-tankami w rodzaju Instytutu Sobieskiego i ze sporym zapleczem eksperckim z czasów poprzednich rządów, ludźmi w rodzaju Piotra Naimskiego. Gdzie są takie instytucje wokół Platformy? Jej otoczenie zajmowało się ostatnio wyłącznie propagandą i walką o uśmiechniętą i demokratyczną Polskę, ewentualnie genderyzmem. Jeszcze gorzej jest z pozostałymi dwoma partiami opozycyjnymi. Wystarczy przypomnieć Szymona Hołownię, który otwarcie nawoływał do zamknięcia kopalni w Turowie, czyli de facto katastrofy energetycznej dla południowego zachodu kraju, w związku z wyrokiem europejskiego sądu. Rozliczenia z rządami prawicy i lans po światowych salonach "odrodzonej demokracji" kupią trochę czasu. Ale i PiS przekonał się, chyba już teraz ostatecznie, że opowieści o strasznych poprzednikach wystarczają tylko na jakiś czas. Podobnie jak marketing polityczny. Instagramem, marszami i darciem szat Jerzego Owsiaka można jak widać wygrać wybory. Ale póki co, prądu to nie generuje za grosz.