Od 14 lutego Stany Zjednoczone żyją tematem "poważnego zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego". Określenia użył Mike Turner, szef amerykańskiej komisji ds. wywiaduOrgan miał udostępnić swoim członkom dane związane z nowym zagrożeniem. Turner wezwał prezydenta Joe Bidena do odtajnienia informacji, by przeciwdziałać niebezpieczeństwuOficjalnie amerykańscy politycy nie podali więcej szczegółów. Nieoficjalnie CNN wskazała na zagrożenie ze strony Rosji. ABC News powołała się dwa źródła w Kongresie, według których chodzi o rozmieszczenie broni nuklearnej w kosmosieNastępnie rzecznik Białego Domu wskazał, że nie ma bezpośredniego zagrożenia dla ludzi na Ziemi, a informacje wywiadowcze dotyczącą "zdolności antysatelitarnych" Rosjan Moskwa zdążyła już odpowiedzieć na informacje z USA. Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow stwierdził, że doniesienia z Ameryki to oszustwo, którymi Biały Dom stara się nakłonić Kongres do przekazania środków na wsparcie Ukrainy. Prof. Marek Madej, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla, że dotychczasowe informacje są zbyt skąpe, by stawiać jednoznaczne oceny. - Osobiście nie uważam, żeby to było rzeczą całkowicie nieistniejącą. Natomiast niekoniecznie chodzi tu o broń nuklearną, bo to nie jest wcale potrzebne, żeby niszczyć satelity. Chodzi o system, który może zakłócić i zaszkodzić amerykańskiemu systemowi łączności - mówi Interii. Profesor przestrzega również przed chaosem informacyjnym. - Danych jest mało, a jeszcze do tego podejrzewam przekłamania typu: ktoś źle zrozumiał, co powiedziało źródło w Kongresie - wskazuje. Ponadto nasi rozmówcy zwracają uwagę, że rozmieszczenie broni nuklearnej w kosmosie byłoby naruszeniem traktatu o przestrzeni kosmicznej z 1967 roku, który Rosja współtworzyła. - On nie zakazuje militaryzacji kosmosu, natomiast narzuca pewne ograniczenia i jednym z nich jest zakaz umieszczania broni masowego rażenia w ogóle, a broni nuklearnej w szczególności na orbitach oraz ciałach niebieskich - wyjaśnia dr hab. Rafał Kopeć z Katedry Bezpieczeństwa Międzynarodowego Uniwersytetu Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie. Potężna broń w kosmosie to nie nowość - Jeśli chodzi o informacje, które są przekazywane nieoficjalnie, to wydaje się, że bardziej chodzi o ładunek nuklearny do niszczenia satelitów - mówi dalej Kopeć. Wyjaśnia też, że ładunki nuklearne mocarstwa atomowe już umieszczały w przestrzeni kosmicznej. Na aspekt historyczny zwraca uwagę także Tomasz Noga z Sieci Badawczej Łukasiewicz - Instytutu Lotnictwa. - Na przełomie lat 50. i 60. zarówno Związek Radziecki jak i Stany Zjednoczone przeprowadzały testy broni jądrowej w kosmosie - zaznacza w rozmowie z Interią. Testy odbywały się zanim wprowadzono w życie wspomniany traktat. Noga dodaje jednak, że w kontekście obecnych doniesień o działaniach Rosji jest pewna różnica, która odróżnia je od testów z czasów zimnej wojny. - Te testy nie polegały na tym, że wynoszono bombę na orbitę i tam sobie krążyła długi czas, tylko była wynoszona rakietą suborbitalnie, czyli po prostu leciała w górę, wybuchała, spadała. Różnica jest fundamentalna, ponieważ lot suborbitalny polega na tym, że rakieta czy inny obiekt leci w górę, może być bardzo wysoko, powyżej orbit normalnych satelitów, ale zawsze spadnie z powrotem na Ziemię. Natomiast jeżeli jest na orbicie, to już tam zostaje tak długo, jak długo nie zostanie zdezorbitowana - wskazuje. Test Starfish Prime Niezależnie od celu i sposobu ataku, istotne jest jakie konsekwencje może mieć użycie broni nuklearnej w kosmosie. Nasi rozmówcy wskazują jedno wydarzenie. W 1962 Amerykanie przeprowadzili test bomby termojądrowej o kryptonimie Starfish Prime. - Polegał na detonacji ładunku nuklearnego na wysokości 400 kilometrów. Doprowadził do ogromnych skutków, jeśli chodzi o zniszczenie ówczesnej infrastruktury satelitarnej - mówi Interii Kopeć. - Po wybuchu co najmniej osiem satelitów zostało uszkodzonych, z czego siedem na tyle poważnie, że miały dużo krótszą misję. To nie robi wrażenia, bo dzisiaj mamy 10 tysięcy satelitów. Ale wtedy były 24, więc co najmniej jedna trzecia doznała poważnych uszkodzeń. To pokazuje potencjał, co się może stać w razie takiego wybuchu - dodaje Noga. To nie wszystko. Test Starfish Prime przeprowadzono nad Pacyfikiem, ale skutki były odczuwalne na oddalonych o ponad 1400 kilometrów Hawajach. - Okazało się, że jego wpływ na urządzenia elektryczne i elektroniczne był znacznie większy w sensie geograficznym, niż Amerykanie się spodziewali - wyjaśnia Kopeć. Wtedy na Hawajach zgasły lampy uliczne, włączyły się systemy antywłamaniowe, uszkodzeniu uległy linie telefoniczne. Kopeć zaznacza też, że w przypadku takiego wybuchu jak w 1962 roku nie ma zagrożenia dla ludzi na Ziemi, jeśli chodzi o promieniowanie. Skutki na Hawajach zostały wywołane przez potężny impuls elektromagnetyczny, który towarzyszył eksplozji. W kontekście ewentualnego, kolejnego wybuchu w kosmosie, współcześnie ten skutek stwarza jeszcze jedno zagrożenie. - Eksplozja bomby zmienia środowisko wokół Ziemi. Promieniowanie jest uwięzione w ziemskiej jonosferze i jego poziom jest dużo większy niż normlanie. Generalnie w kosmosie oczywiście jest promieniowanie. Satelity projektuje się tak, żeby je wytrzymywały, ale po wybuchu bomby to promieniowanie bardzo wzrasta i może prowadzić do przeróżnych rzeczy jak degradacja paneli słonecznych, zniszczenie optyki, zwarcie w przewodach elektronicznych - tłumaczy Tomasz Noga. Naukowiec wskazuje też na powstały kilkanaście lat temu raport amerykańskiej Agencji Redukcji Zagrożeń Obronnych, opisujący skutki wybuchu w kosmosie. - Wskazano tam, że krótkotrwale jednym z problemów będzie nawet to, że niektóre cząstki atmosfery będą bardzo zjonizowane i może być przerwa w jakiejkolwiek komunikacji między Ziemią i satelitami. Przez kilka godzin nie byłoby usług satelitarnych - mówi. - Długofalowo, jeżeli duża część infrastruktury satelitarnej zostałaby zniszczona, to wszelkie usługi satelitarne mogłyby być niższej jakości lub niedostępne - dodaje Noga i podkreśla, że jest jeszcze jeden potencjalny skutek. - Problem może być długoterminowy. Zepsute satelity, to satelity, które mogą się ze sobą zderzać, generować nowe szczątki, które zostaną na orbicie. Tzw. śmieci kosmiczne są już teraz problemem, ale jeżeli powstałoby kilka tysięcy nowych obiektów tego typu, to problem byłby dużo trudniejszy i to stworzyłoby zagrożenie dla infrastruktury kosmicznej na wiele dekad czy nawet setek lat - wyjaśnia. Eksplozja w kosmosie nie ma sensu - Jest jeszcze jedna ważna rzecz - mówi Interii Tomasz Noga. - Mogę sobie wyobrazić pojazd, który ma w sobie bombę atomową, krąży na orbicie, po czym z tej orbity spada na Ziemię, ale to jest bez sensu. Równie dobrze można użyć rakiety, która czeka w silosie - tłumaczy. Wszyscy nasi rozmówcy podkreślają, że scenariusz wybuchu w kosmosie wywołanego przez Rosję jest mało prawdopodobny. - Pamiętajmy, że nie tylko Amerykanie mają systemy satelitarne w powietrzu. Broń nuklearna działa w sposób stosunkowo mało selektywny - zaznacza Marek Madej. - Dla Stanów Zjednoczonych infrastruktura satelitarna jest kluczowa, dla Rosji jest ważna, a pomiędzy są Chińczycy. Możliwości satelitarne Chin są większe niż Rosji i nie wydaje mi się, żeby Chińczycy pozwoliliby Rosji na kosmiczny armagedon - dodaje Rafał Kopeć. Zatem jeśli Rosjanie wywołaliby eksplozję w kosmosie, de facto zaszkodzą sobie i swoim kluczowym partnerom. - Gdyby chcieć taką bombę wysadzić, to nie da się tego zrobić tak, żeby zaatakować tylko satelity amerykańskie albo tylko chińskie. Rosjanie zaatakowaliby Chiny i Indie, kraje, od których zależą gospodarczo i politycznie - wskazuje Tomasz Noga. Skoro nie bomba, to co? - Jestem w stanie wyobrazić sobie środki znacznie mniej inwazyjne, które mogłyby być skuteczne. Zagrożenie prawdopodobnie jest i niewykluczone, że Rosjanie rozwinęli system, np. paraliżujący łączność przez impuls elektromagnetyczny - mówi nam Marek Madej. - Gdyby to była broń działająca na zasadzie impulsu elektromagnetycznego wywoływanego w inny sposób niż eksplozja nuklearna, to miałoby o tyle większy sens, że zasięg tego impulsu byłby zdecydowanie mniejszy, byłaby możliwości ukierunkowania ataku na satelity przeciwnika - komentuje Rafał Kopeć. Tomasz Noga wskazuje jeszcze jeden trop - rosyjski program satelity wojskowego "Ekipazh". - Czyli satelity o dużych możliwościach do walki elektronicznej, wykorzystującego reaktor jądrowy jako źródło energii - podkreśla. Ta koncepcja tłumaczyłaby, skąd w nieoficjalnych doniesieniach amerykańskich mediów pojawił się wątek "nuklearny". Zatem być może działania Rosjan są próbą przygotowania się do nowej sytuacji w kosmosie. - Bierna militaryzacja kosmosu, czyli rozwój infrastruktury satelitarnej, zmierza w taką stronę, że satelitów będzie coraz więcej. Amerykanie budują nowy system wczesnego wykrywania, będący elementem systemu antyrakietowego. Ma wykrywać pociski balistyczne i hipersoniczne i wykrywać je w kosmosie - tłumaczy Kopeć. - Dotychczas podobne systemy składały się z kilku satelitów. Amerykanie budują konstelację, która ma mieć 400-500 satelitów - dodaje. Nowe urządzenia nie będą tak zaawansowane technicznie jak klasyczne satelity wojskowe, ale paradoksalnie to ich największa zaleta. - Będą znacznie tańsze, produkowane masowo. Satelitów będzie bardzo dużo, będą łatwo zastępowalne i łatwo wynoszone na orbitę, więc zniszczenie jednego, drugiego czy nawet dziesięciu, w zasadzie nic nie da. Wydaje się, że niszczenie satelitów bronią nuklearną jest nie na czasie. To pomysł rodem z zimnej wojny - podsumowuje Kopeć. Jakub Krzywiecki *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!